O nie bieganiu i sklerozie cholernej…
lut11

O nie bieganiu i sklerozie cholernej…

Dzisiaj krótko, choć jak to w weekend szuranie miało być długie. Długie nie było z bardzo prostej przyczyny. Z powodu mojej sklerozy:) W tygodniu biegam w pracy, czyli startuje i ląduje z klubu. Zaadoptowałem na swoje potrzeby część szatni gości i tam też trzymam „graty i ciuchy” do szurania. W piątek zabierałem wszystko do domu. Nooo nie wszystko właśnie… Zapomniałem opróżnić jednego kaloryfera, na którym suszyły się moje ciuchy tzw. termiczne. Normalnie przy takiej pogodzie korzystam z termicznego bezrękawnika i dodatkowo koszulki, też termicznej, z długim rękawem. Wszystko przykrywam ultra cienką koszulką techniczną od Kalenji i na wierzch dopiero leciutką kangurkę. Tak wytrzymuje do temperatury około -10. A dobrze też się czuje przy +3. Jest leciutko, a zarazem na tyle dużo warstw, że ciepło, a w razie przegrzania (co zdarza się zdecydowanie częściej) wszystko idzie na zewnątrz, a ja jestem suchy. Zorientowałem się w braku sprzętu już w momencie połowicznego przebrania. Szybka decyzja… albo rezygnuje z biegania (jednak bardzo szkoda mi było odpuścić niedzielę, szczególnie, że zaplanowałem sobie fajną pętlę do Piekoszowa, w sumie około 18 km), albo…. No własnie. Pożyczyłem od teścia zwykły bawełniany Tshirt, przykryłem to kangurką (bardzo cienką) i na wierzch ortalion (bardzo średni do biegania). Mimo tylko trzech warstw, czułem się, jak Pi lub Sigma. Zdecydowanie mało komfortowo, jednak obawiałem się, że zdejmując kangurkę, lub ortalion będzie mi za zimno (temperatura -3). Poleciałem tak. Od początku było jasne, że będzie źle. Dobiegłem do 4 km i niestety postanowiłem zawrócić. Koszulka bawełniana (I warstwa) zrobiła się mega mokra (duuużo wypacam podczas szurania), i zimna. W plecy było mi zwyczajnie zimno. Bardzo zimno. Czułem na tyle duży dyskomfort, że odpuściłem dalszą wyprawę. W tempie mega wolnym wróciłem na metę robiąc w sumie niecałe 7 km. Teraz wiem, czym i po co są te termiczne ciuchy. Naprawdę to działa. Nie ma absolutnie żadnego porównania do korzystania z bawełny. Dwa światy! Szkoda, że zmarnowałem niedzielę, ale może przysłuży mi się dłuższy odpoczynek po czwartkowych krosowych 17km, które jeszcze chyba czuję w nogach. Wtorek też odpuszczam z powodów rodzinnych. Czwartek już normalnie szuram. W niedzielę było ładnie, o tak:...

Read More
Lodospad Kielce, Kadzielnia i szuranie
lut10

Lodospad Kielce, Kadzielnia i szuranie

Sobota z samego rana postanawiam odwiedzić giełdę staroci przy WDK. Dużo ludzi jak na zimę i sporo ciekawych rzeczy. Po powrocie do domu muszę popracować na komputerze, dopiero po 15 znajduję trochę czasu. Pomyślałem, że dawno nie byłem na… Kadzielni. Wskakuje w ciuchy i wyruszam z osiedla w kierunku centrum. Cel: Lodospad Kielce // //   Szuram ulica Grunwaldzką, sygnalizacja świetlna na przejściach dla pieszych na chwilę zatrzymuje, chodniki zaśnieżone ale nie śliskie tak jak to było ostatnim razem.. Ogólnie warunki bardzo dobre. Skręcam w Mielczarskiego. Kładką nad torami i dalej wzdłuż Armi Krajowej. Przecinam Krakowską i już jestem przy Kadzielni. Miałem wrażenie, że ta odległość poszła mi niezmiernie szybko. Nie odczuwałem dużego zmęczenia. Całkiem inaczej jest szurać do wyznaczonego sobie celu niż np. trzeci raz robić to samo kółko wokół osiedla. Zdecydowanie wole to pierwsze. Przy rezerwacie byłem po około 24 minutach, a tam więcej śniegu ale za to widoki piękne. Nie byłem jedyną osobą, która aktywnie spędzała sobotę. Oprócz innych szuraczy byli też amatorzy wspinaczki. Przecież właśnie tam jest idealne miejsce – Lodospad Kielce. Przyznam się, że w tym roku widziałem go po raz pierwszy i robi on wrażenie w porównaniu z ubiegłorocznym. O wiele większy i masywniejszy, a plany są ponoć takie by zrobić go na całej szerokości ściany. Chwilę poobserwowałem wspinaczy, poruszali się bardzo zwinnie, widać było skoncentrowanie. Nie było żadnych nie przemyślanych ruchów. Prawie jak szuranie po oblodzonych chodnikach 😉 Wszystko oczywiście przy asekuracji. Tak prezentuje się Lodospad w Kielcach: Doszurałem do bramy wjazdowej amfiteatru i zawróciłem. Nie chciałem wracać tą samą trasą dlatego tym razem wybrałem przeciwną stronę ulicy Grunwaldzkiej 😉 Kolejne kilometry za mną. W domu byłem po 59 minutach. W tym czasie udało się przeszurać 9.10km. Średnia prędkość 6:34 min/km Maksymalna prędkość 3:02 min/km Kalorie 1122 kcal Średni puls 177 /min Maksymalny puls 187...

Read More
Szuranie we mgle
lut07

Szuranie we mgle

Tym razem szuranie po osiedlowych chodnikach w gęstej mgle. Zaliczyłem prawie 14km i mimo słabej widoczności trafiłem do domu. Środa – dzień przerwy po ostatnim szuraniu i wieczorową porą znów wyruszam na osiedlowe chodniki i ulice. Trasa taka sama jak poprzednio, cel – poszurać trochę dłużej. Tym razem bez drugiej aplikacji (runtastic) za to z muzyką. W słuchawkach Michael Jackson z najlepszymi swoimi utworami. Obawiałem się czy mój HTC udźwignie 3 aplikacje odpalone jednocześnie i dotrwa do końca szurania. Pierwsza pętla spokojnie. Śniegu niedużo ale nie spodziewałem się, że chodniki są już tak zmrożone. Momentami naprawdę ślisko. Ciągła koncentracja by nie postawić źle stopy i nie zakończyć przedwcześnie. Warunki dają się we znaki i nie szura się już tak lekko jak w poniedziałek. Przy drugiej pętli udaję się przezwyciężyć kryzys i utrzymać w miarę równe tempo. Przez cały czas towarzyszy mi mgła. Z kilometra na kilometr robi się coraz gęstsza. W pewnym momencie miałem nawet wrażenie, że nie ma prądu na osiedlu gdyż widoczność była, aż tak słaba. Obawiałem się czy w ogóle znajdę drogę do domu 😉 Na szczęście świecące neony pokazywały mi moje położenie. Nie zawsze trasa wiedzie chodnikami, czasem trzeba przeciąć lub nawet poszurać ulicą. Przy takiej aurze. Nie koniecznie odblaski na koszulkach czy getrach są dobrze widoczne Osobiście używam dodatkowych zakładanych na bicepsy opasek. Choć zwykłe to i tak doskonale spełniają swoją role. Bezpieczeństwo szuracza i innych użytkowników dróg przede wszystkim. 🙂 Wyglądają one tak: Mimo warunków osiedle nie świeciło pustkami. Mijam sporo spacerowiczów. Niektórzy spoglądają ze zdziwieniem, pewnie myślą sobie, po co to się tak męczyć. Często nie spodziewają się ile frajdy i radości daje takie szuranie. Przy końcu drugiej pętli mam dostatecznie siły by spełnić założony cel. Robię dodatkowe kilometry, jednak bez dużego szaleństwa. Kończę na 14...

Read More
Master of Navigation!
lut07

Master of Navigation!

Czy informacja o tym, że znowu się zgubiłem jest jeszcze zaskoczeniem? Chyba nie. Choć dzisiaj było wyjątkowo ciekawie. No i przy tak zwanej okazji, machnąłem rekord…prawie 17km. Wczoraj wieczorem rozrysowałem sobie wszystko pięknie na komputerowej mapie. W Endomondo zapisałem nawet trasę, naiwnie myśląc, że opcja „Follow a route” będzie służyła właśnie do śledzenia tejże narysowanej i kierowania mnie znanymi odgłosami – „teraz skręć w prawo, 600 metrów prosto”. Gówno prawda! Wcale tak nie jest, to nie działa. Oszukali mnie! O tym, że wcale nic mnie nie będzie prowadziło wiedziałem już po pierwszym zakręcie, który na szczęście znałem:) Poszurałem Krakowską w stronę Krakowa, w Białogonie odbiłem w lewo z zamysłem takim, że przeszuram całe pasmo lasami, trafię na mega dróżkę, którą to odnalazłem przypadkowo we wtorek i dalej spokojnie do Dymin. Wracając na metę chciałem jeszcze walnąć kółeczko przez Biesag i miało wyjść około 20km. Ale nie wyszło… Śniegu w lesie było tak niemiłosiernie dużo, a jeszcze więcej go leciało cały czas z nieba, że nie było możliwości zorientować się czy tu już jest ścieżka, czy jeszcze jej nie ma. Google Maps – świetny wynalazek, jednak to co tam zaznaczone, może i jest, ale w piękny letni poranek. A nie w zawalone białym puchem czwartkowe przedpołudnie. Dodatkowo googlowe mapy mają ogromną bateriożerność, która spowodowała śmierć mojego telefonu na około 9km. Jaaasny ch…j pomyślałem wtedy i zacząłem, przypominając sobie umiejętności wyniesione z harcerstwa, oglądać pnie drzew szukając mchu aby odnaleźć północ:) Wiedziałem, że tam musi być mój dom. Na północy w sensie. Ale oczywiście nie pierona. Śniegiem zawalone wszystko po kolana. Minąłem ładną kapliczkę, zrobiłem zdjęcie, była na skrzyżowaniu czterech, a może i pięciu ścieżek. Poszurałem w wydawało by się słuszną stronę, zaczęło się robić nieźle, las się skończył z jednej strony, czyli podobnie jak we wtorek. Droga szeroka – podobnie jak we wtorek. Dumny ze swoich umiejętności nawigacyjnych leciałem dalej, aż do momentu gdy droga się nie skończyła. Nie tak jak we wtorek… Znowu zaczął się las, w pewnej chwili zauważyłem na śniegu ślady. Pomyślałem, że skoro niedawno ktoś tędy szedł/biegł to znaczy, że i ja nie szuram w złą stronę. No i tak jakiś czas za śladami sobie podążałem. Zauważyłem wielką dziurę z błotem rozwalonym na środku ścieżki – podobna do tej w którą wpadłem 30 minut temu pomyślałem… Po mocnych „rozkminkach”, 100 metrów dalej przymierzyłem moją nogę do śladów po których biegłem… Identyczne! Za kilometr dobiegłem do znajomej kapliczki… Byłem delikatnie mówiąc w dupie! 5 ścieżek, dwie odpadają (jedną stąd odszurałem, drugą przyszurałem) zostały trzy. Wybrałem tę najgorszą wydawało by się. Po jakimś czasie pojawił się szlak niebieski, zaczęło być szerzej i widniej. Aż moim oczom ukazał się...

Read More
Dzieńdobry. Tu Łukasz
lut06

Dzieńdobry. Tu Łukasz

Ekipa szuranie.pl powiększa się z dnia na dzień! Z wielką przyjemnością przedstawiam kolejnego szuracza-blogacza, który dołączył do nas. Interesujące historie Łukasza będziecie mogli śledzić tutaj oraz w zakładce Wasze Blogi w górnym menu. Zapraszam na szuranie ! Kultura wymaga się przedstawić, więc na początek dwa słowa o mnie. Łukasz lat 23, no prawie 24, amator szurania od lat pięciu, zamieszkały w Suchedniowie (woj. Świętokrzyskie), student Uniwersytetu Warszawskiego. Te pięć lat może robić wrażanie, ale muszę jednak zaznaczyć, że miałem dość spore problemy z regularnością swojego biegania, co sprawiło, że tak naprawdę dopiero w tym roku udało mi się jako tako przetrenować zimę (wcześniej biegałem systemem wiosna/lato – pół roku przerwy). Ale jak mawia stare polskie przysłowie – lepiej późno niż wcale. Jeżeli chodzi o moje „osiągnięcia”, to mam za sobą już kilka startów w biegach na 10 km i jeden maraton. Tyle tytułem wstępu. Wspomniałem wcześniej, że to moja pierwsza, tu cytat, „jako tako przetrenowana zima”, słowo klucz – jako tako. Przyznaję się bez bicia, że od maratonu warszawskiego, czyli 30.09.2012, wyrzuciłem w kąt stoper, przestałem sprawdzać ile przebiegłem kilometrów, w kalendarzu biegowym nie było miejsca dla szybkich, intensywnych treningów, interwałów, długich wybiegań itd. Ot szurałem dla czystej przyjemności. Co przez to rozumiem? Ano nudne jednostajne truchtanie po obrytych na pamięć trasach, byle tylko zrobić trening i byleby nie był za długi – maks godzinka i do domu (najczęściej kończyło się w przedziale 30-45 min). I tak szczerze mówiąc, było super. Nie oszukujmy się, zima to nie jest najlepsza pora do trenowania, nawet takiego amatorskiego. Mój ambitny cel ograniczał się więc do jednego – trzy, cztery razy w tygodniu miałem wyjść poszurać. Wyjść. Nic więcej. Żaden z góry ustalony dystans, czy tempo nie wchodziły w grę. Przychodzi jednak taki moment, w którym taka monotonia i luz zaczyna przeszkadzać. Męczyć. Dopadło i mnie. Zebrałem się w sobie, zerknąłem w kalendarz imprez i wybrałem trzy, w których chcę wziąć udział. Najpierw zacznę lekko, od ostatniej, czwartej, „lubelskiej dychy”, by później ósmego czerwca wziąć udział w pierwszym maratonie organizowanym przez to miasto. Numerkiem trzy jest Maraton Warszawski, z którym chcę się zmierzyć po raz drugi. Plan ambitny, zobaczymy czy uda się go zrealizować. Żeby jednak mieć jakiekolwiek szanse na zrealizowanie powyższych założeń, trzeba zmienić podejście do treningów. I kiedy tak się zastanawiałem nad tym, co by tu wykombinować, żeby urozmaicić swoje szuranie, zadzwonił telefon. Odbieram – No siema Łukasz, jesteś dziś w domu? – No jestem, jestem. Co tam? – A dzisiaj chłopaki mają trening biegowy (koledzy grają amatorsko w A klasie przyp. ŁG) może się przejdziemy? Wiesz trochę startów, rozciąganie etc. – No spoko dobry pomysł. O której to? – 19-sta...

Read More