[Piotr] Mój debiut w Chicago
Rok temu pisalem wam o połówce w Chicago, ostatnie moje słowa brzmiały wtedy : „Następne marzenie to maraton. Kiedy? – nie wiem może za rok? „Rok zleciał, było szuranie które chyba zmieniło się w bieganie, były kontuzje, łzy złości i szczęścia. Decyzja o starcie w maratonie podjęta na wiosnę, rejestracja i czekanie prawie miesiąc na wynik losowania. Jak ten czas się ciągnął !!! Gdy pojawiły się wyniki i wiedziałem, że za pół roku wystartuje w jednym z największych maratonów na świecie, ogarnęła mnie radość i strach jednocześnie! Przygotowania zacząłem na 4 miesiące przed startem. Biegałem 3 razy w tygodniu, na szczęście znalazłem grupę która przygotowywała się do maratonu i długie wybiegania robiłem z nimi czasami było nas 300 osób, podzielonych na strefy czasowe adekwatne do swojego tempa. Ominęły mnie kontuzje których się tak bałem. Najdłuższe moje wybieganie było nie całe 16 mil (25 km ) z czasem na połówce 1:57:51 co było moim rekordem na 3 tygodnie przed najważniejszym dniem mojej „kariery” szuraczo-biegacza. 11 października expo 200 stoisk, tysiące ludzi ależ atmosfera. Ciśnienie skakało z nerwów i radości, ileż ja obcych języków tam słyszałem? Oficjalne informacje mówiły o reprezentantach 132 krajów, którzy maja uczestniczyć w biegu. Niedziela, TA NIEDZIELAPobudka o 5 rano, przez stres spałem ok 5 godzin. Toaleta, śniadanie i wyjście. Dojazd metrem i ten tłum w każdym wagoniku. Wyjście z podziemia w centrum miasta i szok, nie widać końca tłumu który wychodzi z każdej uliczki. Emocje wzrosły na nieosiągalny wcześniej poziom. Elita na przodzie, a my jesteśmy podzieleni na strefy czasowe od A do K, ja startuje ze strefy F. Pogoda na starcie 6°C, później ma wzrosnąć do 10 z lekkim wiatrem po prostu idealnie! Przebiegając przez linie startu miałem łzy w oczach. Pierwsze mile/kilometry to znalezienie idealnego tempa i wiem że jest dobrze! Biegnie się idealnie „ledwie” wystartowaliśmy, a to już polowa czas nieco poniżej 1:59. Czas mija na obserwowaniu kibiców których są cały czas tłumy. Na 16 mili (27 km) czeka żona z dziećmi i znajomi chwila postoju przy nich uzupełnienie żeli i kop motywacyjny od nich mimo ze jest już ciężko. Nadeszła 20 mila (32km) ileż ja się oczytałem o ścianie, a wręcz o Wielkim Murze Chińskim, a jedyna dolegliwością jak mi doskwiera to skurcze łydki, uda i bolące palce u nogi. Dalszą część trasy pokonywałem marszobiegiem ze względu na częste skurcze i zmęczenie. ostatnia mila (1.6km) i widok dopingujących nas maratończyków którzy już ukończyli i zagrzewali nas do walki pokazując swoje medale. Przed ostatnia prosta to mocne wzniesienie, które jak zwykle pokonało wielu biegaczy, jaki musi być ból gdy lekarz zajmuje się na 400 metrów do mety wycieńczonymi biegaczami. Ostatnia prosta...
Założyłem się, że przebiegnę maraton…
Nie biegając nigdy wcześniej założyłem się z Qzyna żoną „Rudą Magdaleną”, że przebiegnę maraton. Chyba mnie pogięło. W momencie zakładu leżałem na leżaku na wakacjach, a mój brzuch leżał pod leżakiem (przy wadze zbliżającej się do 120kg i wzroście 175cm – nie może tam nie leżeć) Na przygotowania miałem 14 miesięcy. Czy to wystarczający czas? Zaczęło się od próby przebiegnięcia 400m. Jak myślicie jak mi poszło z taką masą? Tak właśnie mi poszło jak pomyśleliście – do dupy – powrót do domu na czworakach. Ale nic – miesiące mijały, a dystans się zwiększał. Pojawił się trener, który ustawił mi dietę oraz ćwiczenia wzmacniające wszystkie mięśnie, które są mocno eksploatowane podczas biegania. 4 miesiące siłowni (5 razy w tygodniu) i około 1500 kilometrów na elektrycznej bieżni (marszem i biegiem z prędkością 6km/h) dały pierwsze efekty. 14 kg spadło WOW! Czułem się lżejszy, ale nadal to było 106kg. Zaostrzenie diety i już tylko bieganie na powietrzu dały kolejne efekty. Blog szuranie.pl i decyzja Pawła (autora) o jego pierwszym maratonie oraz Wasze relacje z maratonów motywowały mnie niebotycznie do dalszych działań. Przyszedł czas na pierwsze biegi oficjalne. 5km, 10km i wreszcie półmaraton – Radom – czerwiec 2014. Rozwolnienie na maksa! Jakoś przebiegłem – czas bardzo średni 2:19h. Ale byłem dumny z siebie, że się nie zatrzymałem ani razu. Tygodnie mijały, km na treningach również. Przyszedł czas na typowy trening do maratonu. Paweł Jańczyk – zakosiłem Twój z endomondo 🙂 i pomieszałem z treningiem z książki Tima Rogersa (którą serdecznie polecam) „Mój pierwszy maraton”. Kolejny półmaraton – Warszawa BMW półmaraton praski, który odbył się w sierpniu 2014. Już wiedziałem ile to jest 21km ale nadal czas taki sobie. Do maratonu zostało niecałe półtora miesiąca. Jak tylko patrzyłem w kalendarz treningowy i na ostatnią pozycję w nim 12.10.2014 Poznań Maraton 42lm 195m – czułem rozwolnienie:) Pierwsze 30km przebiegłem 3 tygodnie przed maratonem. Było super po tym dystansie. Nadszedł weekend 11-12.10.2014. Wyjazd do Poznania. Samochód nr 1 – Ja (94kg) wagi, żonka Roda, i nasze dzieciaki Kuba i Alicja. Samochód nr 2 – Przyjaciel Sebastian z całą rodzinką (cel wyjazdu kibicowanie). W tym miejscu bardzo Wam za to Dziękuję ! Dojazd do Poznania i odbiór pakietu startowego przeszedł dosyć szybko. Na miejscu startu już czuło się atmosferę sportową. Zaraz po przejściu targów sportowych nażarłem się makaronu i co??? Rozwolnienie:) teraz nie wiem czy ze strachu, czy może makaron był zły? 🙂 Dzień maratonu – godzina 6:00 rano – śniadanie – miska makaronu. Ubieranko – Bartkowa Koszulka Mocy (naszmaraton.pl) + jak to moja żona nazwała „pizdościski” czyli legginsy. Oki jedziemy z hotelu tramwajem na start. Tu powinno być rozwolnienie ale jakoś dziwnie nie było:) Szybka rozgrzewka...
36. PZU Maraton Warszawski okiem moim, czyli Magdy G.
Nie umiem pisać relacji, więc się nie obrażę, jak nikt tego nie przeczyta Tytułem wstępu chciałabym napisać, jak zaczęła się moja przygoda z bieganiem. Wiem, że są osoby, jak Joniu czy Michał C., którzy od początku marzyli o maratonie. Ja, jak wiele innych osób zaczęłam biegać, żeby pozbyć się kilku(nastu) zbędnych kilogramów. Ale dlaczego wybór padł akurat na bieganie? Chodziłam wcześniej na fitnessy, zumby, niestety nic z tego. Wśród moich aktualności na fb, coraz częściej rzucało mi się w oczy „Marcin P. przebiegł ileśtam km…” i chciałam sprawdzić, czy też bym dała radę. Kilka lat wstecz już podjęłam taką próbę. Przebiegłam 1 (słownie: jeden) kilometr i zziajana i zrezygnowana wróciłam do domu. Maj 2013. Tym razem postanowiłam podejść do tematu naukowo. Czytałam całe mnóstwo artykułów jak zacząć biegać. I jest! Znalazłam! Plan Pumy. Tydzień pierwszy banał, 6 razy naprzemiennie 4:30 marszu, 0:30 biegu. Drugi tydzień już nie był taki kolorowy kiedy miałam biec przez okrągłą minutę! Jakoś niby się planu trzymałam, w lipcu wyjazd na wakacje i wszystko się posypało. A szanowny kolega Marcin nadal biegał, nadal mnie to raziło w oczy, więc tym razem wynalazłam plan pt. Odchudzanie przez bieganie. I oto dnia 14 sierpnia Roku Pańskiego 2013 wyszłam na pierwszy trening biegowy wraz z aplikacją endomondo: Biegało się coraz przyjemniej, ale cały czas jedynym celem było schudnąć… 29 września- Marcin P. przebiegł maraton. Zasadniczo to kompletnie nie wiedziałam jaki to dokładnie dystans. 40? 41? 42? Na pewno dużo, na pewno trzeba być niezłym hardcorem, żeby to przebiec. 30 września po moim treningu na żarty mi się zebrało! To co napisałam, to znaczyło dla mnie mniej więcej tyle samo co „Za rok polecę na księżyc!” Zupełnie niemożliwe, nierealne. Nie! Nie! Nie! Nawet przytoczony półmaraton odstraszał ilością kilometrów… Biegałam, biegałam, biegałam coraz więcej, Marcin coraz częściej wspominał o Półmaratonie Warszawskim. Ostatecznie zdecydowałam się na to w lutym. I niech się dzieje co chce… Przebiegłam, nie zdążyłam dobrze odsapnąć, słyszę od Marcina: „Czas na maraton”. Po przebiegnięciu połówki, byłam 100% pewna, że nie da się przebiec dwa razy tyle… Minął miesiąc. W głowie zrodziła się myśl „teraz albo nigdy”. Fejsbukowa konsultacja z Malwiną z Run for Beauty and Fun i jest decyzja- spróbuję treningów do maratonu. Początkowe założenie było takie, że nikomu o tej decyzji nie będę mówiła, bo to nie wiadomo co wyjdzie, zadeklaruję się, a nie dam rady, będzie wstyd… A później stwierdziłam, że jak zadeklaruję się publicznie, to choćby skały s…ły to będę musiała przebiec. I zaczęły się treningi, długie wybiegania, wszystko szło po prostu cudownie… aż do wtorkowego wieczoru, dokładnie 108,5 godziny do maratonu. Wtorek, jak wtorek, a jak wtorek to szuring by night. Cholerka, chłodnawo...
36. PZU Maraton Warszawski – o porażce i zwycięstwie
Głośny chichot w mojej głowie zaczął się rozlegać już na 18 km. To szyderczy śmiech diabełka, którego fałszywy podszept zwiódł moją prawdziwą naturę i wbrew wszystkiemu kazał powalczyć o wynik na poziomie 3 godzin. Człowiek, którego wszystkie poczynania zawodowe, a nawet wybory życiowe to zawsze wynik głębokiej analizy merytorycznej czy badania modelu matematycznego zagadnienia dał się tak łatwo podejść. Kusił, namawiał i przekonał ten diabełek niedobry. Na starcie ustawiłem się w linii z biegaczami z ekstraklasy. Prężyłem pierś obok Mateusza Sali jakby to było miejsce dla mnie, jakbym nie wiedział, że jestem zawodnikiem trzecioligowym, na dodatek znajdującym się aktualnie w strefie spadkowej. O tym, jak dalece byłem w błędzie zajmując pozycję startową pośród takiego towarzystwa miałem przekonać się już na 18 km. To tu uznałem, że to tempo, które było trudne dla mnie do wyobrażenia przed startem naprawdę przewyższa moje możliwości bardzo, bardzo zdecydowanie. Dociągnąłem jeszcze jakoś z „moją” grupą biegaczy szukających swojego wyniku gdzieś w okolicach 3 godzin do linii oznaczającej dystans półmaratoński i to było wszystko na co było mnie stać tego dnia. Od tej chwili zaczął się koszmar, o którym wielu klasyków gatunku szeroko się już rozpisywało i pewnie rozpisywać będzie bo życie wciąż przynosi mnóstwo materiału na obszerne rozprawy. Cierpiałem okrutnie, dokładnie tak jak opisuje to literatura. Te 24 km to wielka szkoła pokory, walki ze sobą, mimo wszystko walki o jakiś wynik co było tylko i wyłącznie konsekwencją faktu, że jeszcze przed startem stałem się członkiem drużyny bo w przeciwnym razie prawdopodobnie pogodziłbym się z porażką i usatysfakcjonowałby mnie fakt ukończenia tego biegu. I tu każdy pewnie może wskazać sposób w jaki walczy o to by przetrwać. A to niełatwe gdy ma się świadomość, że ten nierówny pojedynek będzie trzeba toczyć przez 24 km. Robiłem wszystko, żeby mentalnie mnie tam nie było. Jadłem, piłem, kąpałem się, myślałem o pracy, o domu, o żonie, o dzieciach, o przyjaciołach, śpiewałem, tańczyłem, rozdawałem „piątki”, uśmiechałem się, krzywiłem, słowem wszystko co powodowało, że przez sekundę mogłem nie myśleć, że to ja tu i teraz. I tak, czując każdy kilometr, spoglądając pożądliwie na każdy znacznik mijanego kilometra ukończyłem tę okrutną próbę. To była surowa lekcja, nauka, której nie zapomnę do końca życia. Żaden kalkulator, żadna analiza nie wskazywała, że stać mnie na wynik na poziomie 3 godzin, a ja w swojej pysze postanowiłem wbrew temu wszystkiemu mierzyć się z tym wynikiem. Tragiczny był to wybór. I tu dochodzę wreszcie do wyjaśnienia skąd pomysł na ten przewrotny tytuł. Te ostatnie 24 km to, jak już wyżej wspomniano, pełne pokory błaganie o zakończenie tej gigantycznej drogi przez mękę. Ale fakt, że przebiegłem ten maratoński dystans zaledwie 1,5 minuty gorzej od rekordu...
Półmaraton Chmielakowy
Dawno nie pisałam. To dlatego, że pracuję, śpiewam tańczę, recytuję, wymyślam, robię 17-ste podejście do kariery i wychowuję dzieci, oraz łapię piłkę w locie. Ale biegam! Najpierw opiszę krótko mój „występ” w Półmaratonie Chmielakowym w Krasnymstawie. Pojechaliśmy moim wspaniałym wozem sypialnianym – kamperem. Został profesjonalnie oznakowany karteczką „Sklep Biegacza” wypisaną pieczołowicie ledwo czynnym markerem. W podróż udaliśmy się w doborowym składzie. Byli to biegacze Grupy Biegowej Sklepu Biegacza. Należę do tej grupy od niedawna. Zaczęło się tak, ze kupiłam od nich buty – a, że obsługa na medal była to polubiłam ich na fejsie. Wyszli z fajną inicjatywą treningów raz w tygodniu. Poszłam na castnig. Podałam wymiary, przeszłam się w stroju kąpielowym po sklepie i zostałam przyjęta;). Żartuję! W każdym razie moje bieganie nabrało jakieś „namiastki” systematyczności:). No to jedziemy do Krasnegostawu kamperem. Ja – królowa szosy siedzę za sterem i czuję całą sobą, że jestem WODZEM WIOSKI! Czuję to aż do postoju na stacji benzynowej, gdzie okazuje się , że nie wiem, gdzie jest wlew paliwa… Mąż powiedział, że powinnam go otworzyć owalnym kluczem. A w camperze oytworków nie brakuje. Próbujemy w jednym miejscu – nie da się, próbujemy w drugim – okazuje się, że to wlew wody. Czas zaczyna się kurczyć, a my jak ostatnie patafiany nie wiemy gdzie nalać paliwa. Dzwonię do chłopa (a jest ciągle wczesny ranek;)). On informuje mnie, że jeśli nalałam paliwa do zbiornika z wodą to się ze mną rozwiedzie;). Z ulgą nalewam paliwa do zbiornika wody i uśmiechem wkraczam w przyszłość. Hahahahhahahahahahahahahah! Okazuje się , że wlew jest Z PRZODU! Zatankowani dojeżdżamy na miejsce, odbieramy pakiety. Jest dowcipnie. Pożyczam super okulary na bieg – wyglądam naprawdę zawodowo. Okulary robią furrorę i potem moje zdjęcia zdobią wile różnych stron związanych z Półmaratonem Chmielakowym. Robię sobie lanserskie zdjęcie przed busem z napisem – KONIEC BIEGU. Panowie są pod wrażeniem;). Postaram się opisać ten bieg w punktach. A to dlatego, ze wywarł on na mnie naprawdę znaczące wrażenie. 0- 6 km – biegnę razem z Dorotką. Dorotka trenuje na potęgę, ma plan treningowy i generalnie „wie co robi”. Jest super. Dorota ma na ręce tego GREMLINA;). Nadzoruje czas, mówi nawet żebyśmy zwolniły. Wymianiamy się spostrzeżeniami. Jest mi naprawdę dobrze, wręcz podejrzanie dobrze. To, że przez dwa tygodnie biegałam raz w tygodniu;) powoduje, że naprawdę mam wrażenie, że jest PERFEKCYJNIE do półmaratonu przygotowana. Już widzę jak łamię 2 godziny, a tłum wiwatuje. 6-15 km… – zaczyna się brutalny powrót do rzeczywistości. Najpierw myślę , że Dorota przyspiesza…. – Nie, nie, to echo grało… To ja zaczynam zwalniać, a strefa komfortu odchodzi w niebyt. Od szóstego kilometra biegnę sama. Na 10-tym (miajam go w czasie 1:00:00) zaczynam rozumieć,...
Najnowsze komentarze