Dajemy się oszukiwać?
lis19

Dajemy się oszukiwać?

Tekst, który przeczytacie za moment „chodził” za mną już od jakiegoś czasu, ale ostatnia informacja o wykryciu dopingu u biegacza z Ukrainy który zajął trzecie miejsce w PKO Poznań Maraton przechyliła szalę na stronę „napisać”. Podejrzewam, że to co przeczytacie poniżej wielu z Was się nie spodoba, być może będziecie nawet oburzeni. Trudno. Zastanawiam się od jakiegoś czasu jaki sens mają występy zawodników ogólnie mówiąc „zza granicy” na biegach w naszym kraju. I nie piszę tutaj o zawodnikach gdzieś tam spoza pierwszej dziesiątki czy dwudziestki, lub takich z uznanymi nazwiskami czy takich zwykłych szuraczy. Na myśli mam tabuny biegaczy wożonych przez menadżerów z miasta do miasta tylko i wyłącznie w jednym celu. Zastanawiam się co takiego ciekawego widzą organizatorzy biegów w startach takich zawodników na biegach organizowanych przez nich. Zastanawiam się dlaczego nadal zdarzają się sytuacje w których organizatorzy opłacają starty zawodnikom zza granicy nie rzadko płacąc im nawet tzw. startowe. Zastanawiam się jak muszą czuć się zawodnicy z małej miejscowości w województwie świętokrzyskim gdzie na największy bieg (10 km) w roku przejeżdża dwóch Kenijczyków i czterech Ukraińców i tylko dzięki temu, że mieszkańcem tego miasta jest znakomity biegacz to przedziela ich delikatnie zajmując ostatecznie szóste miejsce wyprzedzając następnego Polaka o minutę. Na tym samym biegu biegnie też kilka kobiet zza wschodniej granicy zgarniając wszystkie nagrody jakie przewidział organizator. Nagrody stosunkowo marne (700 zł za miejsce pierwsze), ale widać nie na tyle marne, aby nie opłacało się menadżerom wieźć tu zawodników. Zastanawiam się jak się czują organizatorzy blisko dwudziestu zawodów w Polsce w których biegł wspomniany wyżej koksujący się Ukrainiec, który w tych biegach zarobił blisko 42.000 zł (CZTERDZIEŚCI DWA TYSIĄCE ZŁOTYCH – tylko w 2015 roku, dane za stroną: www.arrs.net ) Zastanawiam się jak się czują organizatorzy półmaratonu w Poznaniu, którzy wprowadzając zapis o obowiązkowej kontroli antydopingowej w 2015 roku spowodowali, że w tym roku pierwszym obcokrajowcem na mecie był Włoch na miejscu 52. podczas gdy rok wcześniej pierwsze cztery miejsca zajęli biegacze z Kenii z czasami o ponad 5 minut lepszymi niż tegoroczny zwycięzca. Polak! A nagrody nadal wysokie, kilka tysięcy złotych za miejsce pierwsze. Przypadek? Zastanawiam się dlaczego tak jest, że na każdym większym maratonie w Polsce wygrywają Kenijczycy, a w Poznaniu nie… Dla przykładu w Dębnie pierwszy Polak na 14. miejscu, w OWM pomijając Henryka Szosta (9. miejsce) to następny biegacz z POL przy nazwisku był też na 14. miejscu. W Maratonie Warszawskim pierwszy Polak na 9. We Wrocławiu na 6. W Poznaniu wygrywają Polacy, czy tylko dlatego, że organizator nie tylko wpisuje do regulaminu punt dotyczący kontroli antydopingowej ale i rzeczywiście ją przeprowadza? Eeee pewnie nie, to też pewnie tylko przypadek. Zastanawiam się dlaczego organizatorzy biegów, których...

Read More
Niby fajnie, ale…Bieg Niepodległości w Kielcach
lis09

Niby fajnie, ale…Bieg Niepodległości w Kielcach

Jeszcze jakiś czas temu o takich biegach, a już o takiej frekwencji można było pomarzyć. Teraz wiadomo, biegają wszyscy, a nawet jeśli nie biegają to przeróżnymi sposobami biegać próbują. I to jest super! Biegi takie jak ten o którym za moment będzie więcej często są pierwszymi „poważnymi” sprawdzianami dla osób chcących coś ze sobą zrobić pożytecznego. Każdy z nas tak zaczynał, jedni tu, inni gdzie indziej. W niedzielę w Kielcach była cudowna okazja aby zrobić krok wyżej i zaliczyć pierwszy poważny bieg i dostać na mecie medal. Swoją drogą to pamiętam jak jechałem specjalnie do Warszawy na 10km bieg aby na mecie otrzymać ten kawałek żelastwa (w tamtych czasach…nie było jeszcze w Kielcach biegów z medalami:) Pogoda idealna, a nawet aż za ciepło, troszkę wiało, ale też bez przesady – nie piździło jak w kieleckim:). Było tak, że nikt marudzić nie mógł, a jeśli już to na to, że jest za ciepło. Organizatorzy kieleckiego Biegu Niepodległości umożliwili odbiór pakietów startowych (numer i agrafki) dzień przed biegiem zatem w niedzielę można było spokojnie udać się na start bez denerwowania się i stania w kolejce. Byłem troszkę wcześniej aby spotkać się ze znajomymi i na spokojnie przygotować się do biegu. Znajomych tysiąc trzysta:) Co chwilę ktoś podchodził, śmiechów i radochy nie było końca. Start zaplanowany był na godz. 11:11, kilka chwil wcześniej z głośników popłynął Mazurek Dąbrowskiego, chciało by się rzec – nareszcie, bo w zeszłym roku ktoś chyba o tym zapomniał… 10..9..3, 2, 1 START. Ponad 800 osób ruszyło na 10 km, atestowaną trasę 8. Kieleckiego Biegu Niepodległości. I tutaj zacznę marudzić. Odrazu zaznaczę, że nie chciałbym być źle zrozumiany, z założenia jestem mocno pozytywną osobą szukającą raczej dobrych rzeczy i za bardzo nie wydziwiającą na rzeczy złe. Jednak w pewnych kwestiach jestem też może nie idealistą, ale na pewno osobą, która wymagania ma wysokie. Szczególnie jeśli chodzi o organizację imprez, bo w pewien sposób jest to moja praca od prawie 15. lat. A dodatkowo też (tu już całkiem amatorsko i hobbystycznie) bawimy się też w organizację różnych mniejszych i większych wydarzeń (aby nie mówić korpogadką eventów) biegowych. Chciałbym też aby osoby organizujące to wydarzenie mnie źle nie zrozumiały i potraktowały poniższy tekst jako pomoc na przyszłość, a nie atak. Trasa biegu była atestowana, czyli wymierzona specjalnym rowerem z magicznym urzędzeniem przez fachowca, który skasował za ten fakt organizatora na ładnych kilka stówek. I co robi organizator? Już pierwszy zakręt ze Staszica w Sienkiewicza 80% ludzi biegnie nie po tej stronie barierek. Wiadomo, że biegacze też dołożyli tu swoje kilka groszy, bo trasa to trasa i powinni wiedzieć, ale nie wiedzieli, albo nie chcieli wiedzieć, a tak naprawdę to fatalnie to...

Read More
Układ  Warszawski  czyli najlepsza  jesień życia
paź04

Układ Warszawski czyli najlepsza jesień życia

Jakiś czas temu stwierdziłem, że nie napiszę niczego więcej o bieganiu. Bo co może być ciekawego w kolejnym starcie? Dobiegłem albo nie, wiało albo było gorąco. No i kogo to tak naprawdę obchodzi? Świat pędzi jak szalony i każdy ma swoje życie. Nie warto się narzucać innym tylko dlatego, że się gdzieś pobiegło. Taka prawda. Nie czuję żadnej potrzeby dzielenia się swoimi myślami. Wypaliłem się, jesień życia i takie tam… Ale tym razem stało się coś tak niesamowitego, że zmieniłem zdanie, tylko na trochę, no i chyba chciałbym jakoś utrwalić ten stan, zanim za parę godzin sięgnę po dziesięć dni antybiotyków i będę się tępo wpatrywał w monitor, marząc chyba tylko o tym, żeby jakoś przespać ten czas. Znam to aż za dobrze. A raczej źle …    Ten rok też mi się zaczął chorobą. Trenowałem do wiosennego maratonu i nagle w połowie stycznia, w środku całkiem już dobrej formy, zupełnie straciłem siły. Miało być przemęczenie a był   wyrok –   miesiąc paskudnych, totalnie otępiających prochów i zero nadziei na jakiekolwiek bieganie. Zdemolowało mnie to strasznie. Próbowałem, tłukłem głową w mur cały marzec i kwiecień, dopiero w maju udało mi się pobiec moje pierwsze wolne kilometry. I cały ten czas wprost maniakalnie towarzyszył mi sen o Warszawie… Wyzdrowieję, potrenuję całe lato i w końcu września wystrzelę jak z procy, łamiąc życiówkę i nade wszystko, moje przeróżne warszawskie kompleksy. Bo w szafie mam już dwie koszulki z poprzednich edycji tego maratonu. Dwa lata temu zachorowałem miesiąc przed startem a rok temu strułem się czymś na jeden dzień przed biegiem i dałem radę przebiec tylko połowę trasy, z silnym postanowieniem, że za rok wrócę i mocno skopię tyłek mojemu pechowemu Maratonowi! To był jedyny biegowy cel na ten rok. Odpuścić wszystko, nie dać się ponieść, przyczaić żeby potem z całą mocą rzucić się na tę Wawę i zatriumfować. Bo ja bardzo ale to bardzo nie lubię przegrywać! I wszystko zaczęło się układać… Wszedłem w rytm, bieganie przestało męczyć, czułem, że uciekam chorobie i staję się mocny. Zaliczałem kilometry i buraki. Światełko w tunelu nie wyglądało już jak nadjeżdżający pociąg, a świat dosłownie oddawał mi wszystko co najlepsze. No wiecie, kobiety, wino, śpiew… to był dobry czas. Tak dobry, że codziennie zastanawiałem się, kiedy mi coś w końcu runie na głowę bo przecież w naturze musi być jakaś równowaga. Jak jest aż tak dobrze to potem musi być źle. Inaczej jest tylko w bajkach. Ale było coraz lepiej. Tempo treningów wciąż rosło, byłem jak nakręcony. Czułem, że tym razem Warszawa będzie moja …    W lipcu trochę się to skomplikowało, zwaliły się na mnie problemy, różne zaniedbania eksplodowały nagle i czułem, że tracę...

Read More
W lesie jest fajnie!
wrz20

W lesie jest fajnie!

Po raz kolejny na przykładzie II Daleszyckiego Crossu o Puchar Nadleśniczego widać, że aby impreza biegowa była ciekawa, emocjonująca, gromadząca bardzo dużo osób, posiadająca wspaniałą atmosferę itp. nie potrzeba fajerwerków, wsparcia polityków, patronatów, vipów, wielkich słów, tysiąca nagród, i całej tej coraz częściej pojawiającej się bufonady. Sobotni bieg odbył się w Daleszycach, a dokładnie 8 km za Daleszycami jadąc od strony Kielc. To też kolejny dowód, że można zrobić imprezę na pierwszy rzut oka (na mapę) totalnie nigdzie. Bieg rozpoczął się o 9.30, siedmiokilometrowa trasa w całości prowadząca leśnymi ścieżkami była świetnie oznaczona:) Bo zeszłorocznych delikatnych problemach (dzięki temu byłem bardzo wysoko w klasyfikacji, bo nie pomyliłem trasy:) organizatorzy do oznaczenia trasy podeszli aż za bardzo profesjonalnie. Wielkie strzały na ściółce, kartki, taśmy, zasieki, rower, pochowani leśnicy za drzewami oraz specjalnie na tę okazję przywiezione wilki miały odstraszyć biegaczy od schodzenia z trasy jaką przewidział organizator. Udało się, nikt się nie zgubił. Po siedmiu kilometrach wszyscy dotarli na metę, a tam na oprócz medali (oczywiście z drewna) czekał pyszny żurek (albo zalewajka – nigdy nie odróżniam:) oraz praktycznie nie limitowana ilość kiełbasy, którą każdy mógł sobie upiec na wielkim ognisku. Limit uczestników (150 osób) szybko został wyczerpany, co też pokazuje jak duże zainteresowanie jest takimi imprezami charakteryzującymi się przede wszystkim świetną atmosferą. Ogromna ilość znajomych, a ilość śmiechu, radochy, żartów nie do opisania. Jacy pozytywnie zakręceni ludzie tam byli niech zobrazuje jeden przykład: Jakieś 500 metrów przed metą spotkałem Marcina, który dawno swój bieg już ukończył (zajął 3.miejsce) i biegł w przeciwnym kierunku. Marcin jak to Marcin do normalnych nie należy (w pozytywnym tego rozumieniu), darł się jak opętany dopingując wolniejszych szuraczy i skakał w wielkiej kałuży(błocie) niczym świnka Peppa. O mniej więcej tak: 🙂 Nie mogło zabraknąć też tego co stało się już praktycznie zwyczajem na biegach w naszym regionie z udziałem sieBiegowych wariatów. Aga Szarlociara wypiekła po raz kolejny pyszną szarlotkę, która zniknęła w trzy minuty:) Mój czas? Słaby, znowu nie wygrałem:) czuję jeszcze w mięśniach (szczególnie w udach) zeszłotygodniowy półmaraton w Krynicy. Ale nie o czas tu zupełnie chodziło. Podsumowując jednym słowem imprezę – SUPER. Duże gratulacje i podziękowania za zaproszenia dla Nadleśnictwa, a szczególnie dla Pawła Kosina. Za rok też będziemy! 🙂 PS. szuranie.pl nie było patronem tego biegu, tekst napisany z czystej...

Read More
Cudowny weekend w Krynicy!
wrz17

Cudowny weekend w Krynicy!

Dawno nie miałem tak udanego weekendu, kilku dni poza miejscem zamieszkania, z fajnymi ludźmi dookoła, świetnymi widokami, mnóstwem gór, lasów i czystego powietrza, bez telefonów, pracy no i dzieci:) O PZU Festiwalu Biegowym w Krynicy słyszałem oczywiście wcześniej, czytałem relacje, śledziłem stronę jednak nigdy nie było jakoś po drodze. W tym roku było inaczej. Zameldowaliśmy się w hotelu Panorama, który pamięta jeszcze (i podobnie wygląda) erę prominentów, notabli, dygnitarzy z lat których większość z nas już nie pamięta:) Jednak przyznać trzeba, że to do czego hotel służy, czyli czyste miejsce do spania spełnił w 100%, polecać można. Nooo może jeden minus… to chyba najwyżej położony hotel w Krynicy, czyli każdy powrót był sporym wyzwaniem, bo góra ogromna:) Zameldowaliśmy się w piątek, szybki rekonesans, spacer do biura zawodów, bezproblemowy odbiór pakietów startowych i…impreza, czyli gala na której rozdane zostały nagrody i wyróżnienia dla Biegowego Wydarzenia Roku, Biegowego Dziennikarza Roku oraz Biegowej Książki Roku. Obyło się bez nagród, choć nie ukrywam, że liczyliśmy na wyróżnienie za sieBIEGA Półmaraton Kielecki, z dobrych źródeł wiem, że byliśmy bardzo blisko, ale może brak nagrody podziała mobilizująco i będziemy jeszcze lepsi. Byłem nominowany także do tej drugiej nagrody, ale uważam, że totalnie nie zasłużenie i przez przypadek. Ogólnie uważam, że sposób głosowania jest taki sobie. Jak najbardziej zasłużona nagroda dla Bartka Olszewskiego, Mateusza Jasińskiego i…to by było na tyle. Brakło mi bardzo wielu ludzi, którzy piszą i biegają baaardzo ciekawie. Zresztą nie tylko piszą, bo brakło też np. Marcina Rosłonia. Ale nie ważne. Tak czy siak, duże brawa dla nagrodzonych, ogromne dla zwycięzców! Książką roku została moja faworytka czyli „Szczęśliwi biegają ultra” Super pozycja, obowiązkowa wręcz! Książką można się było później „poczęstować”, podobno było dla każdego po jednej. Smutno się robiło obserwując jak kilka osób brało po kilka sztuk, a rekordzista wychodził chyba z sześcioma egzemplarzami. Ja nie podchodziłem, bo już dawno przeczytałem, ale widziałem, że kilka osób było zawiedzionych, że nie dostali. Ehhh ludzie ludzie… O 22.30, czyli po gali i co gorsza po bankiecie (z bardzo pysznym jedzeniem) Nocna piątka. Oczywiście jak to u mnie najważniejsza była zabawa, dobry humor, a czas i ogólna dyspozycja „sportowa” była na miejscu drugim, a może i dalej:) Start dokładnie o 22.30, początek delikatnie i…się zaczęło. W końcu Krynica leży w górach to można się było tego spodziewać, 2 km pod górę. Grubo pod górę:), ale skoro jest pod górę to musi być w końcu w dół, tak też było. Zleciało szybko, czas mało ważny, ludzi mnóstwo, wariatów na trasie także. Będąc mniej więcej na 3 km, kończąc podbieg, zaczęli mijać mnie zawodnicy startujący w konkurencji Iron Run, czyli piekielnie trudnych trzydniowych zmaganiach biegowych w skład których...

Read More
Rzeźnia na raty
cze10

Rzeźnia na raty

Od czego by tu zacząć? Decyzję o starcie w tej trzydniowej etapówce w sercu Bieszczad podjąłem z bratem Darkiem i kolegą Piotrkiem. Ponieważ pracuję w soboty i święta, nie było szans na tegorocznego Rzeźnika, więc dobre i to. Z resztą na raty powinno być łatwiej – tak pomyśleliśmy. Na jakieś specjalne przygotowania nie było czasu. To Marzanna, to Skała, Orlen, Cross w Sielpi, wreszcie najlepsza połówka na świecie Siebiega. Maraton w Sielpi miał być treningiem tempowym a wyszło jak zawsze. Na tygodniu lub w niedziele wolne od startów w zawodach śmigaliśmy bardzo spokojnie po górkach. Szybkich treningów technicznych zabrakło. Musiała nam wystarczyć forma całą zimę budowana w Górach Świętokrzyskich. Podpytywałem wielu kolegów o taktykę, praktyczne rady, i co najważniejsze, o trasę. Generalnie sugerowali zdrowy rozsądek, czyli pierwszy dzień spokojnie biec, później próbować walczyć o lepszą pozycję. Od początku nie zgadzałem się. Wiedziałem, że co ambitniejsi polecą ostro i jak tu nadrobić straty? Przecież doskonale wiem, jak się czuję nawet po spokojnych 33km z 1400m przewyższeń i nigdy nie jest to stan błogi, zachęcający do kolejnego treningu o podobnej intensywności. Skoro i tak będę cierpiał, skoro inni również będą cierpieli, trzeba postawić wszystkie żetony na regenerację i jakoś to przeżyć. Wyprawa w Bieszczady była nie lada wyzwaniem. Brat z żoną Aldoną i córką Wiką, Piotrek z żoną Eweliną i ciężkim plecakiem foto oraz masa jedzenia, bo wynajęliśmy domek w Polańczyku, na koniec ja z własną małżowiną Agnieszką i niemal czteromiesięczną córą Gabrysią. Aby ogarnąć podróż w rozsądnych ramach czasowych i zdążyć na odprawę, wszyscy musieliśmy zrezygnować z Piątki dla Bartka, tak fajnego święta w towarzystwie rodziny biegowej. Wracając do regeneracji i góry jedzenia, wspólnie ustaliliśmy dietę: po biegu izotoniki, batony białkowe, piwo, stek wołowy z grilla, piwo, jeszcze jedno piwo. Na kolację makaron z imbirem (który brat zapomniał zabrać) i pesto. Śniadanie jak kto lubi przed zawodami. Przed trzecim dniem zrezygnowaliśmy z makaronu (spokojnie, nie z piwa) a w zamian zjedliśmy tradycyjny obiad, czyli ziemniaki, kurczak i warzywka.   Dzień pierwszy. Witaj przygodo! Ziewająca rozgrzewka po 4 rano lub (m.in. dla mnie) w nocy. Trasa zaczyna się 6,5km odcinkiem asfaltowo-szutrowym ze wzniesieniami i spadkami. Wystartowaliśmy z pierwszej linii, ale w miarę zachowawczo. Po kilkuset metrach było przed nami czterech zawodników. Pierwszego doszliśmy dość szybko, trzech mieliśmy w zasięgu wzroku. Jest całkiem przyjemnie, tempo odcinka wyszło 4:23min/km. To tyle, jeśli chodzi o intuicyjną trasę. Widziałem w którym miejscu skręcił na szlak zawodnik przede mną. Piotrek, który odłączył się ciut wcześniej, pobiegł za mną, ale Darek już się gubił. Musiał z innymi stanąć, rozejrzeć się i zaryzykować. Brzmi niegroźnie? Dodam więc, że ekipa City Trail Team, którzy zajęli drugie miejsce open w...

Read More