[Marcin] Porażka
wrz29

[Marcin] Porażka

……………………………………………. Tak powinna wyglądać moja relacja z 35 Maratonu Warszawskiego, ale wówczas nie oddałaby mojego stanu ducha, i emocji jakie przeżywałem podczas tej „pięknej katastrofy”. Maraton Warszawski biegłem dwa tygodnie po fantastycznym Maratonie Wrocławskim, no ale co?, ja nie przebiegnę? nie dam rady? Buziakowiec złamie 3:30, i w między czasie wypije kawę u koleżanki na Mokotowie! Cóż było trochę inaczej. Wszystko rozpoczęło się jak trzeba, przyjechałem dzień wcześniej, odebrałem 7 pakietów startowych, dla całej ekipy PACO GYM Lublin. Kociokwik był straszny, że miałem 7 numerów startowych i …9 pakietów. Moja wrodzona uczciwość cały czas powtarzała żeby zwrócić dwa nadprogramowe, nie zwróciłem. Pooglądałem trochę stoiska wystawiennicze na „Narodowym”, i naszła mnie taka konkluzja, ale cuda – wianki wymyślają teraz z tym bieganiem, a to przecież taki prosty sport, co nie znaczy, że dla prostaków. Wróciłem do Piaseczna, gdzie nocowałem, no i od razu – makaron moje odkrycie kulinarne – którym się faszerowałem od 3 dni. Wieczorem pompuje swoją psychikę, pomysłami o złamaniu 3:30 w maratonie, utwierdzam się w przekonaniu że dam rade! Miałem w końcu misterny plan: – bardzo szybko zacząć, trzymać się Wojtka, a potem na pewno dam rade, siłą rozpędu. Jedyną rzeczą która mnie zaciekawiła na stoiskach biegowych to opaska od Timexa, z wyliczonymi międzyczasami do złamania 3:30. Miałem wyliczone, pomyślałem jakie to było proste, że też wcześniej nie zacząłem szybko biegać:-) W międzyczasie dojechał kolega, i zaświtał pomysł, a może by wyjść na miasto i  zobaczyć co się dzieje w Stolicy? Nie, nie pomyślałem, wyciągaj wnioski ze swoich błędów…inna sprawa że z Piaseczna do centrum Warszawy to 20kilo…. Wiec dobra, sen, moje –  Nike – spały na poduszce obok, miał być to taki rytuał nowego rekordzisty świata w maratonie. Pobudka o 5.30. Zamiast owsianki…makaron. Nastrój już wyśmienity, humor dopisuje, wszystko super, zaparkowaliśmy na Francuskiej, i ciśniemy na „Narodowy”. Jak zobaczyłem te tłumy maratończyków i poczułem atmosferę, od razu „ciary na głowie”, rewelacja ogólna! „Sen o Warszawie” przed startem, w tych okolicznościach mi się podobał, chodź normalnie to hymn klubu piłkarskiego, z miasta obok Łomianek, którego nie darze wielką sympatią. Ale do rzeczy, start, trochę zimno, więc biegnę w bluzie, a na nią koszulka „zwycięska” ML. Most Poniatowskiego, pierwsza piątka, pierwsza dycha – 51:12, dobrze, mam w zasięgu wzroku Kenijczyków. Na 8 kilo gorąco, cały już mokry, zdjąłem bluzę i biegnę. Pierwszej dychy nigdy nie biega mi się jakoś dobrze, w rytm wchodzę od drugiej dychy. Druga dycha, dwunasty kilometr, coś nie tak, czuje już ołowiane nogi, jak na 35-37kilo. Włączam tekst motywacyjny: „uświadom to sobie…jesteś Bogiem”, ale starej płyty nie już mózg, dobra była na poprzedni maraton. Nie rozumie co się dzieje, biegnę ciężko, i od tego momentu...

Read More
[Marcin] Maraton po „szotach za cztery złote”…
wrz16

[Marcin] Maraton po „szotach za cztery złote”…

Po ostatnich zawodach – Półmaratonie Chmielakowym w Krasnymstawie, postanowiłem że 15 września jadę na Wrocław Maraton. Cel był jeden: złamać 4 godziny w maratonie – pokonać barierę dźwięku – właśnie we Wrocławiu. Ostatnie tygodnie ciężko trenowałem – interwały, których chronicznie nie znoszę, ale dają znakomite efekty jeżeli chodzi o siłę biegową. Do tego dieta, nie licząc codziennej czekolady, i bardzo sportowy tryb życia. Byłem w świetnej formie, po prostu czułem to. Tydzień przed maratonem, postanowiłem że będę  już biegał mało i wolno, chciałem uzyskać świeżość i głód biegania na maratonie. We wtorek, tylko zrobiłem ostatni poważny sprawdzian, który miał potwierdzić że „jestem w gazie”. Godzina na siłowni i od razu niespełna 30 kilometrowy bieg. Czułem się świetnie, bardzo dobry czas. Tak, wiedziałem, że jadę do Wrocławia, „mocny” i złamanie 4 godzin jest bardzo realne. Wyjechałem w sobotę, żeby przed maratonem się wyspać, biec wypoczętym.. Około 16. byłem już przed Stadionem Olimpijskim we Wrocławiu, celem odbioru pakietu startowego. I wtedy się zaczęło, jak tylko zobaczyłem miasteczko biegacza, poczułem atmosferę, wpadłem w doskonały nastrój, mrowienie na głowie, cieszyłem się jak dziecko na widok nowej zabawki. Odbiór pakietu startowego, bardzo fajny wygląd graficzny numeru startowego z imieniem i nazwiskiem oraz zdjęciem, spotęgował jeszcze moją radość, przechodzącą powoli w euphorie:-) Wiem, że dla kogoś kto nie biega, moje zachowanie i odczucia mogły wydawać się, co najmniej nienaturalne, ale ja tak mam. Pasta party, głośnia muzyka, zjadłem trochę makaronu i w samochód rozpakować rzeczy. Nocleg miałem na Starym Mieście, w jakimś podrzędnym hostelu, ale przecież nie przyjechałem tu na wczasy. Ze Stadionu na Stare Miasto 2-3minuty samochodem, samochodem podkreślam.. Rozpakowałem się, i myślę idę połazić po Starówce Wrocławskiej. Nastrój wyśmienity, tylko zamiast zwiedzać Panoramę Racławicką, nie wiem skąd wpadłem na „genialny” pomysł sprawdzić jak smakuje „shot za 4zł” we Wrocławskim Bistro. Chyba smakował, wróciłem „krokiem węża”, przed 4tą nad ranem…”głupota nie boli”!. Budzik nastawiony, jak co dzień na 5.30, obudziłem się przed…8. Szok i panika, co ja narobiłem, latam jak w amoku, szybko pluszaktiw, zjeść nic nie zdążyłem, chwyciłem tylko jakiegoś batona i długa na maraton, który zaczynał się o 9. Idę piechota, myślę to rzut beretem stąd, ale okazało się że do Stadionu Olimpijskiego ze Starego Miasta jest….6km! Ostatnie 2 już biegłem żeby zdążyć na start, wbiegam na bramę Olimpijskiego a tam już odliczają maratończyków na wózkach, którzy startowali minutę wcześniej. Więc sprint, żeby zdążyć, zdążyłem… Wystartowaliśmy, a ja przez pierwsze kilometry wyzywałem siebie w myślach od nieodpowiedzialnych idiotów! Jak mogłem, tak się zachować! Prawie, zaspałem, moją „nadkompensację glikogenem, którą stosowałem ostatnie dni, szlag trafił, nic nie zjadłem!   Zaczęło padać, i ta mżawka mnie trochę „otrzeźwiła”, powiedziałem sobie, dobra stało się, ale teraz albo włączysz...

Read More
[Marcin] Jestem uzależniony – Półmaraton Chmielakowy w Krasnymstawie
sie27

[Marcin] Jestem uzależniony – Półmaraton Chmielakowy w Krasnymstawie

Od maratonu lubelskiego nie biegałem w żadnych oficjalnych zawodach. Zaczęło mi to doskwierać, wprawdzie biegałem dużo, nawet za dużo, to brakowało mi atmosfery zawodów. Zastanawiałem się czego tak naprawdę mi brakuje. Teraz już po Chmielakowym wiem, bieganie stało się dla mnie czymś więcej niż samym bieganiem. Pisanie o uzależnieniu, jest obecnie już trochę truizmem, ale zawsze interesowało mnie co dzieje się z organizmem po dostarczeniu mu określonych substancji chemicznych. Zawsze chłonąłem artykuły prof. Vetulaniego o istocie uzależnienia, i z całą pewnością mogę stwierdzić, że uzależniłem się od biegania. Czy wcześniej byłem od czegoś uzależniony, lista pewnie byłaby długa, ale jak ostatnio gdzieś  przeczytałem słowa Lily Tomlin: „ćwiczenia fizyczne są dla tych, którzy nie mogą pić i ćpać”. Więc ja jako osoba ze skłonnością do uzależnień, wole dostarczać do swojego mózgu „dragi” produkowane przez własny organizm, na pewno wychodzi taniej. Ale do sedna: padło postanowienie w sierpniu biegnę w Półmaratonie Chmielakowym w Krasnymstawie. Niby żadna rewelacja, plan był inny miałem biec 100kilometrowy Bieg Dzieci Zamojszczyzny na moim ulubionym Roztoczu, ale bieg z powodu braku chętnych był odwołany. No dobra, został Krasnystaw, nikogo nie obrażając, „dziura po prostu dziura” ale Chmielaki na pewno dodają pewnego uroku temu miasteczku. Jak już wspominałem, bieganie, wyrwało mi się spod kontroli, zacząłem biegać codziennie, chodź wiedziałem że dobrze mi to robi tylko na głowę, a na pewno nie na nogi, mięśnie i samo bieganie. Biegałem tak do środy, a półmaraton był w sobotę. Ale zauważyłem, że mimo że biegałem za dużo (100kilo/tydz), o dziwo zacząłem biegać szybciej, szybciej jak na mnie, tj. w tempie 5:15-5:30min/km. Czwartek / piątek przemęczyłem się jakoś bez biegania, chodź głowa już się domagała endorfin. Piątek wieczór już czułem pozytywne podniecenie, nagle pojawił się dobry nastrój. Sobota, zerwałem się standardowo, przed 5. Owsianka, plusz aktiv forte podwójny, poranny standard. Wychodzę na balkon, chłodno, więc rewelacja jeżeli chodzi o bieganie. Od razu pierwsze mrowienie na głowie już czuje, więc chemia w organizmie zaczyna buzować. Rach ciach w samochód, i cisnę do Krasnego, po drodze jeszcze jakieś niedobitki wracają z piątkowej libacji do domów. Nastrój już wyśmienity, głośny rock, pusta droga, jakby cięższa noga, i policja w Łopienniku, na szczęście byli już zatrzymani. Po drodze jeszcze „okienko’ – czekolada ulubiona, żeby węgla nie zabrakło w biegu. Krasnystaw, plan, pobić życiówkę w półmaratonie z Rzeszowa: 01:54:48. Obiór zestawów startowych, no i pierwszy zonk: koszulka bawełniana, ale pacze dalej…Tyskie:-) Co tam koszulka, wziąłem dwie inne techniczne. Myślę robi się ciepło, jak zostawię to Tyskie, to się pewnie zgrzeje w tym samochodzie, i potem to już będzie popij wodą. Więc, tak trochę dla kurażu, uzupełniłem poziom elektrolitów w organizmie. Start, dużo uczestników jak na taki kameralny...

Read More
[Marcin] To ja wygrałem!
cze25

[Marcin] To ja wygrałem!

Biegam, od 11 stycznia tego roku. Lubelski, miał być trzecim moim maratonem w tym roku, po Orlenie i Cracovii w kwietniu. Niby trzecim, ale ze względu na to że w moim Lublinie najważniejszym. Tymczasem ostatnie dwa tygodnie przed maratonem, moje bieganie legło w gruzach, rozpoczęły się upały i udawało mi się przebiec… 10-15km, przestraszony nie wiedziałem co się stało. Zastanawiałem się, czy nie odpuścić sobie „Lubelskiego”, z obawy, że mogę u siebie „dać ciała”. Ostateczna próba była we wtorek przed sobotnim maratonem, wieczorne bieganie 30kilo, było ok! Wtedy uznałem – biegnę w „Lubelskim”! Celowałem w tysięczny numer startowy, trafiłem w 988. Pakiet startowy odebrany z fantastyczną, chyba najładniejszą koszulka techniczna Nike. Piątek pasta party, i oczekiwanie na sobotę. Codziennie sprawdzałem prognozy pogody, wiedziałem że jak będzie gorąco, mogę nie dać rady, prognozy były w miarę optymistyczne, ciepło wprawdzie, ale deszczowo. Wstaje sobota, godzina 5.30, wychodzę na balkon i…..piękne słoneczko i błękitne niebo, myślę sobie bedzię gorąco! Dobra, trudno, owsianka z bananami, adrenalina już na podwyższonym poziomie. Nie zakładałem jakiejś taktyki biegu, moja dotychczasowa życiówka z Krakowa to 4:27:07, tak więc jedyny cel to aby nie było gorzej. O godz. 8.00 ruszyłem na miejsce startu, biegnę Krakowskim Przedmieściem, i już to czuje, już czuje! To fantastyczne mrowienie na głowie, już wiem że hormony pracują! Brama Krakowska start o 9.00, jestem 30min wcześniej, jest po prostu zajebista atmosfera, przyjąłem jeszcze BCAA, zapiłem kofeiną o odpowiedniej dawce i byłem już gotowy! Lubelscy notable z ministrą:) Muchą i Prezydentem Żukiem na czele, dali znak do startu. Ruszyliśmy, pierwsza prosta z górki Lubartowską, gorąco jak cholera, ale czuje się świetnie, po 1kilo, stwierdzam że mi gorąco w czapeczce rzucam koledze co jedzie rowerem obok. Od początku świetna organizacja, ale o tym później. Pierwsza dycha podczas zawodów zawsze mija mi tak samo, emocje związane ze startem, są tak duże, że nawet nie czuje za bardzo jak i gdzie biegnę, jakieś górki, pod koniec 7-8kilo jestem już totalnie mokry, ale to u mnie norma, zawsze tak mam, na pierwszej dyszce. Oddech się wyrównuje, znaczy dobiegam do 10go kilo, czas 58:53min. Moje tempo, zacząłem drugą dychę. Druga dziesiątka to moja ulubiona w bieganiu maratonów, oddech już uspokojony, mniej się pocę, zaczynam swoją wewnętrzną rozmowę, po prostu odpływam, a kilometry płyną. Nigdy z nikim nie rozmawiam, staram się biec samemu, nie lubię jak mi ktoś przeszkadza w mojej rozmowie z samym sobą. Nim się orientuje jest 20ty kilo, druga dycha czas 56:35min! Trzecia Dycha się zaczyna, ogarniam się z tego fantastycznego letargu drugiej dychy, ogarniam endomondo i uznaje że idzie mi nieźle, i mam dużo pary! Jest szansa na dobry wynik, chodź upał niemiłosierny, wbiegamy obok Zalewu, słyszę karetki, biegnę nie zwracam na nic...

Read More