Mój bieganizm
wrz02

Mój bieganizm

Jeśli 5 lat temu ktokolwiek powiedziałby mi, że kiedyś zacznę uprawiać sport, to moja odpowiedź ograniczyła by się do bardzo wymownego spojrzenia na tę osobę i popukania się w czoło. Ja, człowiek, którego od komputera trzeba odrywać siłą, który relaks uprawia najczęściej w pozycji leżącej, baluje po nocach, który dokonał niemożliwego i trzy razy pod rząd płacił swojej uczelni za powtarzanie semestru z powodu notorycznych nieobecności na W-Fie… „Ja uprawiam sport? Nie no, serio, sport? SPORT? Pffff…” Ale to było 5 lat temu. A potem się zmieniło. Oswojenie się z tematem Wszystko zaczęło się zmieniać odkąd zdecydowałem się na wolontariat podczas Maratonu Warszawskiego. Zawsze byłem ciekawy jak to jest być tą osobą, która podaje biegaczom kubeczki z napojami. Widziałem je w TV podczas większości imprez sportowych dla biegaczy i zawsze mnie ciekawiło jak to jest być tam. Stać z tym kubkiem i czekać, aż ktoś spragniony wyjmie ci go z ręki. Po przygotowaniu do takiego wolontariatu dotarło do mnie jak dużym przedsięwzięciem organizacyjnym jest bieg masowy. Opanowałem slang biegaczy, dowiedziałem się co to starter pack, depozyt, gdzie są czipy, czym się różni czas brutto od netto, co to elita, strefa startowa i wiele innych rzeczy, których nie widać w TV. Doczekałem się również efektownego oblania wodą z kubka przez biegacza – odpowiedniego trzymania i puszczania kubeczka jednak trzeba się nauczyć. Od tamtego momentu zacząłem dostrzegać, że ci ludzie, którzy zabierali mi kubeczki, to są między moi znajomi. Zacząłem dostrzegać ich aktywność na portalach społecznościowych. Dotychczas traktowałem wszystkie automatyczne wpisy o ich treningach jak spam. „Zrobiłeś 15km? Toż to tak samo interesujące jak to, że masz paladyna na 15lvl…”. Do czasu,  aż zacząłem te wpisy rozumieć. Bodziec Dobiec do autobusu. 30 metrów biegu przez pasy i kawałek chodnika do przystanku zakończone zadyszką i bólem mięśni przypominającym o tym „wyczynie” przez resztę dnia. Dotarło do mnie, że coś ze mną nie tak. Że mam 30 lat, rośnie mi oponka, a ze sprawnością fizyczną będzie już tylko gorzej. Trzeba się za siebie wziąć. Tylko jak? I kiedy? Przecież pracuję, po pracy jestem zmęczony, czasami trzeba cos w domu ogarnąć. Zresztą nie wiem jak zacząć. Może o tym kiedyś pomyślę i zaplanuję. Może kiedyś, ale chyba nie teraz… Podzieliłem się moimi myślami z moją partnerką. Jeśli komukolwiek mogę zawdzięczać właściwy start, to właśnie niej. Na początek zaproponowała mi… książkę. W ten sposób w moje ręce trafiła książka Christophera McDougalla „Urodzeni biegacze”. Po jej przeczytaniu, a właściwie wchłonięciu, wiedziałem jedno – ja mogę biegać. Ja chcę biegać! Ja MUSZĘ BIEGAĆ! Na dokładkę do książki dostałem link do planu 6 tygodniowego i pierwsze przykazanie początkującego biegacza: „biegaj powoli!” Reakcja Jeśli trzeba coś w życiu zmienić,...

Read More
Czy maraton powyżej 4h się liczy?
lip29

Czy maraton powyżej 4h się liczy?

Ciekawa dyskusja. Czy maraton powinien być zarezerwowany dla najlepszych? Moim zdaniem TAK. Co to oznacza? Z pragmatycznego punktu widzienia start amatora w zawodach rangi mistrzoskiej jest bez sensu. To tak gdyby do Ligi Mistrzów dostał się zespół złożony z bankowców, piekarzy itd. Mecze bez znaczenia, bez stawki. Nikt, kto codziennie pracuje nie ma szans wygrać. Zawodowcy, których jedynym celem w ciągu dnia jest poprawa swoich rezultatów zostawią w tyle nawet najbardziej ambitnego amatora. Jeżeli mówimy, że wysokie limity czasowe są dewaluacją maratonu i obniżają jego rangę, oznacza to, że każdy kto skończy maraton w czasie dłuższym niż 2h 30min już się do tego przyczynia. Bo jaka jest różnica dla zawodowca jeżeli facet za nim przybiegnie półtorej, dwie czy dwie i pół godziny później? I tak już zdąży zjeść, wziąć prysznic i  przymieżyć się do samochodu. Pewnie nawet nie patrzy na tych co kończą na 3.30. Kto ustalił, że akurat 4 godziny to ta granica przyzwoitości? 3.59 to jest gość, a 4.01 to biedny pozer ryzykujący zdrowiem? Jeżeli chcemy aby maraton był tylko dla najszybszych to limit 4h będzie ich obrażał. 3h już prędziej ale najepiej 2h 30min. Później dobiegają tylko amatorzy… Pięknym aspektem pracy tam gdzie pracuje są zagraniczne delegacje. W maju byłem służbowo na targach w Bilbao. Miasto rozbiegane i to dosłownie. Targi odbywały się w centrum miasta, blisko bulwaru nad rzeką. Stoisko mieliśmy blisko szklanej ściany. W momentach gdzie nie było ruchu można było zaobserwować setki biegaczy o każdej poże dnia. Niesamowite. Kiedy wieczorem wybiegałem czułem się jak na zawodach. Wszędzie otaczali mnie biegacze. W Bilbao mam kolegę. Mówi on, że bieganie jest tak bardzo popularne, że mało kto nie bierze udziału w przynajmniej półmaratonie. Lepsi biorą się za triatlon. W Bilbao byłem 3 dni. W tym czasie nie widziałem NAWET JEDNEJ osoby która miła problemy z wagą. Właśnie wróciłem z Hiszpanii, innego zdecydowanie mniej rozbieganego miejsca i tak dobrze już nie jest. Jeżel rozmawiamy o rozwoju biegania w Polsce to trzeba zdefiniować możliwości. Idziemy w stronę jakości czy masowości? Zależy nam na jak najlepszych wynikach czy dużej ilości biegaczy? Moim zdaniem niższe limity startowe miałyby kolosalny wpływ na popularyzację biegania w Polsce. W jednym momencie zrezygnowalibyśmy z najsilniejszej motywacji do biegania – zawodów. Kto raz ruszył na trasę w zawodwach, będzie chciał zrobić jeszcze raz. To uczucie kiedy dobiega się do mety daje takiego kopa, że kilka m-cy później dalej biega się na tej endorfinie. Że bardziej komercyjne? Organizatorzy więcej zarobią na wpisowych? Co w tym złego? Mój rekord w maratonie to 4.16 osiągnięty w Dębnie w tym roku. Wracałem z maratonu zdruzgotany, liczyłem że złamię 4h. Kryzys + skurcze = dodatkowe 18min do czasu… Powróćmy...

Read More
[PawełII] Czy wszyscy musimy być maratończykami?
lip21

[PawełII] Czy wszyscy musimy być maratończykami?

Czy bieganie maratonu dłużej niż cztery godziny – w przypadku kobiet i biegaczy powyżej pięćdziesiątki (strzelam) cztery i pół godziny – ma sens? Nasz Naczelny w poprzednim poście poruszył temat swojego rodzaju dyskryminacji biegaczy o mniejszych ambicjach. Obierając osobiście jeden z komentarzy na Twarzaku spłodził bardzo piękny, emocjonalny tekst w obronie uciśnionych. I super. Ponieważ kij został wbity, ja go przekręcę i mocniej zamieszam w mrowisku. Weźmy pod rozwagę sprawę limitu czasu biegu maratońskiego. Zdewaluowana wartość wyczynu, jakim jest przebiegnięcie maratonu, Konsekwencje zdrowotne osób bez odpowiedniego przygotowania, będących w długotrwałym wysiłku, Logistyczny aspekt czyli miejscowego sparaliżowania ruchu w mieście, Dlaczego organizatorzy największych biegów z chęcią ustalają limit 6,5godz? W obecnych czasach maraton może przebiec niemal każdy po zaledwie trzech miesiącach, odkąd zaczął biegać. Co prawda biegu będzie łącznie 10-15km, reszta szybszym marszem,  ale biegacz w limicie się mieści. Maratończyk? Owszem. Każdy z Nas przez to przechodził, gdy na początku maraton wydawał się jak Mont Everest dla zdobywcy zaledwie Kasprowego. Wszyscy, którzy ukończyliśmy te zawody, znamy doskonale smak bólu i cierpienia na drodze do sukcesu. Nie ważne, z jakim czasem ukończyliśmy. To był wyczyn. A jak to widzą osoby postronne? O, Krzysiek, Tomek, gruba Justyna i ten patyk Paulina przebiegli maraton. Phi, skoro oni mogli, to ja też, gdybym tylko zaczął biegać. Z resztą ponieważ wszyscy ten maraton przebieli, stało się wręcz modne posiadanie medalu o wartości dyplomu zawodów przedszkolnych, poszukam bardziej ambitnych celów. Skąd się biorą moje wnioski? Oto sytuacja: -cześć, biegałeś ostatnio w jakiś zawodach? -owszem, zrobiłem 1:28:07 w półmaratonie, -super, a ile to? 10? 15km? -21097,5m. -to sporo. A wiesz, mój szwagier też przebiegł. Pewnie trochę dłużej, bo biega od trzech tygodni, ale też przebiegł. Równie popularne pytanie; to ile miał ten maraton? 20? 30? Oczywiście nie wymagam, aby osoby niezainteresowane posiadały wiedzę o dystansach zawodów biegowych. To utwierdza mnie w przekonaniu, że marka maratonu upadła bardzo nisko i stała się dobrem ogólnodostępnym przy teoretycznie niewielkim wysiłku. Aspekt zdrowotny. Jeśli nie przystosowaliśmy organizmu do wielu godzin wysiłku, konsekwencje można odczuwać nawet dziesięć dni po ukończonym maratonie. Im krócej się biegnie, tym lepiej to zniesie Nasze ciało. Czy jest sens wydłużać zawody, by biegacze mieli szanse ukończyć jakkolwiek? Powiedzmy sobie szczerze, bieganie dłuższe niż dwie i pół godziny szkodzi. Szczególnie osobom nieprzygotowanym. Utrudnienia w ruchu. Jeśli skrócimy zawody o dwie godziny, w mniejszy sposób ingerujemy w życie osób nie mających nic wspólnego z bieganiem. Co mają powiedzieć osoby, które utknęły na dwie godziny w korku a mają pilną potrzebę czegokolwiek?  Są skazane tolerować osoby za wszelką cenę muszące dojść do mety po medal biegowych zawodów. Ostatnie zagadnienie to czysta komercja. Zawody nie zwrócą się jedynie z opłat startowych...

Read More
[Paweł II] Wiosna była moja!
cze25

[Paweł II] Wiosna była moja!

Koniec wiosennych zawodów, czas podsumować co nieco. Ponieważ jestem amatorem, każdy kolejny start owocuje w życiówkę, o ile byłem solidnie przygotowany. W przyszłości będzie coraz trudniej zbić każdą minutę. Ponieważ to mój zaledwie drugi sezon, postęp jest dynamiczny. Marzanna na początek. Pisałem o tych zawodach w tekście „Zadeptana Marzanna”. Miło wspominam ten bieg. Może dla tego, że biegłem ze swobodnie wytyczonym celem, nie na 100%. Maraton Dębno. Bardzo fajne zawody i gorąco polecam. Przerażały mnie łącznie cztery pętle, dwie małe i dwie duże. Nie potrafiłem rozszyfrować mapki na stronie zawodów. Tu strzałki, tam zygzak, tu ślaczek, tam pisanka. Obawy okazały się nieuzasadnione, ba, tego zamieszania nie dało się odczuć. Wszyscy biegli gdzie potrzeba. W dniu biegu Dębno staje się stolicą maratonu i nikt temu nie zaprzeczy. Wszyscy żyją zawodami. Atmosfera odczuwalna nawet w pobliskich wioskach. Wyobraźcie sobie panią ubijającą masło lub inne zadanie wykonywane z sentymentu i przywiązania do zdrowej, swojskiej żywności i kibicowanie biegaczom jednocześnie. Tak, panie ubrane w swoje powiedzmy lokalne stroje, panowie z napojami (w Czechach uznanych za chłodzące) przy płocie, przy ulicy, na ławeczce, wszyscy uśmieci od ucha do ucha, machający, klaszczący. Rewelacja. Słyszałem, że potrafi tam wiać. My mieliśmy szczęście. Problem sprawił brak podziału na strefy czasowe i zanim udało się wyprzedzić osoby wolniejsze i zacząć łapać rytm, minęły dwa szarpane kilometry. Rytm złapać się udało, tempa już nie. Miało być 4:52. Gdy byłem na ok 12km, już zbiłem do złożonego średniego. I co tu dalej, skoro rytm szybszy? Lecimy!  Na 15km biegaczka zapytała mnie o średnie tempo i zaklęła po szewsku zła na siebie, że o 10sek za mocno. Jeśli chodzi o biegi zorganizowane, to żaden problem pilnować tempo. Wystarczy mieć stoper w zegarku, opaskę z czasami i obserwować oznaczenie kilometrów (chyba że biegniemy w Krakowie, ale o tym później). Nie wiem, jakie były dalsze losy tej pani. Na pewno dotarła do celu, dobrze wyglądała. Chłopaki obok pytają mnie, czy również biegnę 4:50. Odpowiedziałem: nie i już teraz jestem pewien, że nie dam rady. Spojrzeli z politowaniem. Na co ja dodałem: będzie szybciej! No i leciałem. Po drodze spotkałem po kolei Błażeja, Damiana, Piotrka i Łukasza. Wszyscy z ”Bartkowej drużyny”. W tym miejscu chciałbym bardzo im podziękować za towarzystwo i słowa motywacji do walki o lepszy czas. Mając na koncie kilka tysięcy przebiegniętych samotnie kilometrów, bardzo cenię sobie towarzystwo na trasie. Chyba widzieli, że motorek w „tyłku” nieźle się sprawuje i wyganiali mnie każdy po kolei do przodu. Biegłem na 3:30, zrobione 3:22. No miodzio! Sandomierski Bieg Górski. Ja bym nazwał Sandomierski Bieg o Życie na Orientację, w skrócie Ratuj się Kto Może. Ani rowerzyści, ani biegacze nie byli zadowoleni ze wspólnego startu...

Read More
[Mateusz] „Czułem się jak Kenijczycy” czyli mój debiut w Radomiu.
cze25

[Mateusz] „Czułem się jak Kenijczycy” czyli mój debiut w Radomiu.

„Boże, ile ja się namęczyłem, ale zrobiłem to!” – napisałem na gorąco na Facebooku po ukończeniu Półmaratonu Radomskiego Czerwca’76, dla mnie pierwszego w życiu. Jak to zwykle bywa, pierwszy jest tym najpiękniejszym, takim który pamięta się do końca życia, a przynajmniej do zakończenia „kariery” szuracza.  Mam jednak wrażenie, że Radom nie tylko dlatego od tej pory będzie mi się kojarzył bardzo przyjemnie! Jak to się zaczęło? Na początku kulturalnie jest się przedstawić. Nazywam się Mateusz. Jestem „szuraczem”.  Jeszcze do niedawna dość nieregularnym. Wiecie jak to jest: praca, obowiązki, nie raz po prostu nie chciało się wychodzić na dwór pobiegać. Jak zwykle w takich sytuacjach potrzeba po prostu znaleźć cel, do którego się dąży. Na mnie to zawsze działa. Chciałem nieco więcej biegać. Baaa! Bardzo mi się to podobało! Około dwa miesiące temu dobrze Wam znany Paweł (tak, ten niepozorny autor tej strony ;)) rzucił temat półmaratonu w Radomiu. Dla mnie, czyli osoby, która do tamtej pory najwięcej na raz przebiegła 11 kilometrów w jesiennej Kieleckiej Dyszce, było to nie lada wyzwanie… W końcu to aż 10 kilometrów więcej! Paweł jednak namawiał i namawiał, do tego zmobilizował mnie też mój serdeczny kolega Tomek.  – No to co Tomek? Zapisujemy się? – No Mati… Ja niestety już nie mogę… – Uuu… – Bo boję się, że mnie zdyskwalifikują, gdy się zapiszę dwa razy 🙂 No to nie pozostało mi nic innego jak się zgłosić. Świadom byłem ile czeka mnie pracy, dlatego wątpliwości czy zrobiłem dobrze miałem bardzo dużo. Czy zdołam trzy razy w tygodniu zorganizować sobie czas na bieganie? Czy wytrzyma to mój organizm? No nic… Trzeba było spróbować, w końcu tego celu właśnie potrzebowałem! To miało u mnie wzbudzić dużą motywację. Wpłaciłem pieniążki, to teraz głupio się wycofać 😉 „Regularność kluczem do sukcesu” Mówili mi to wszyscy bardziej doświadczeni biegacze czy „szuracze”. I mieli rację! Gdy zacząłem regularne treningi, szybko dostrzegałem moje postępy. Po kilku tygodniach odcinki 10 kilometrowe nie sprawiały mi większych problemów. Natomiast dłuższe wybiegania robione w dość niskim tempie coraz bardziej dodawały mi pewności siebie. Kulminacyjnym momentem przygotowań było „zrobienie” 19,5 kilometra na 3 tygodnie przed półmaratonem. Dosyć przypadkowo, bo w planie miałem przebiec 17 kilometrów, ale… wcześniej nie zaplanowałem sobie trasy… Biegłem na żywioł, a potem trzeba było jakoś wrócić do domu 🙂 Z jednej strony byłem już pewien, że 22 czerwca w Radomiu powinienem dać radę, z drugiej jednak strony na własnej skórze przekonałem się, że dystans półmaratonu to nie przelewki… Jeszcze tego samego dnia wieczorem błyskawicznie zaatakowało mnie przeziębienie, które trzymało mnie przez ponad tydzień. Widocznie organizm nie był jeszcze przygotowany do aż takiego wysiłku. U mnie choroba znaczy przede wszystkim jedno… ogromny katar…...

Read More
Drugi Maraton
maj20

Drugi Maraton

Tydzień przed Drugim Maratonem Lubelskim nie dało się już ze mną normalnie porozmawiać… Miałam nocne koszmary maratońskie, maraton siedział mi w myślach non stop, o maratonie mówiłam każdemu i maratonem żyłam. Małżonek powiedział, że ten maraton zajechał mi mózg i że chce żeby już było po wszystkim. To podniecenie wynikało poniekąd ze strachu. Wiedziałam przecież, że moje treningi były po prostu śmieszne. Za każdym razem kiedy obiecywałam sobie, że „w poniedziałek wieczorem wychodzę i robię 15 km” kończyło się tym, że biegałam w środę 6 km, a potem albo „zabiegałam do sąsiadki na ploty, albo wracałam do domu i podpijałam mężowi browarka;). Dzięki koleżance Dorocie odbyłam dwa 14 – kilometrowe treningi – prawie na jej zasadach… Prawie, bo urozmaicałam Jej treningi spacerem po Decathlonie i zmuszaniem jej do kupna cebularza;). Przez ostatnie dwa miesiące biegałam cztery razy i może suma tych biegów dałaby coś około 42 km – ale pewności nie mam. Tak czy inaczej – start był dla mnie najważniejszy na świecie i nie istniała opcja odpuszczenia. Każdy tekst na Fejsie typu „Sylwia, zaniesiemy Twoje zwłoki na metę;)” niby mnie śmieszył, ale też przerażał. Całkiem na serio miałam obawy , że SYNDROM KISZONEGO OGÓRA zwycięży i że umrę podczas biegu… Bo przecież wiadomo, że ja nie zejdę z trasy choćby mi krew uszami tryskała!;) Podkręcał depresyjnie mnie też fakt, że niestety tydzień przed maratonem musiałam przyjąć antybiotyki (zarzuciłam je wprawdzie po dwóch dniach). Poniosło mnie na majówce i po kąpieli w basenach termalnych wylazłam na bardzo zimny i mocny wiatr… Zakończyło się horrorem – zapaleniem piersi (jednej). Na szczęscie antybiotyk zadziałał natychmiastowo (to pewnie dlatego, że nigdy ich nie biorę). Zupełnie niechcący zrobiłam też wokół mojego biegu niesamowitą medialną burzę;). Był program w Polsacie (do obejrzenia tutaj), były plakaty na klatkach schodowych przy mojej ulicy zachęcające sąsiadów do dopingowania. Dzień przed maratonem byłam już tak nabuzowana, że musiałam tę energię jakoś z siebie wyrzucić. Poszłam w aktorstwo! Przepoczwarzyłam się w Sylvettę Księżniczkę Wiatru. W 7 minut – bez scenariusza, na żywca powstała produkcja „WIZAŻ MARATOŃSKI”;). W tydzień zyskał 2, 5 tysiąca odsłon. To daje do myślenia…;) W niedzielę wstałam o szóstej rano – i tak spało się ciężko. Szybki wizaż;) i ruszyłam na Plac Litewski. Kiedy ruszałam volveronem spod domu czarny kot usiłował przebiec mi drogę. Przejechałam go – i tak się męczył bo był chory… Żartuję;). Musiałam być trochę na miejscu startu wcześniej, żeby Panowie z Polsatu mogli zarejestrować mrożący krew w żyłach materiał;). Współpraca była raczej ciężka – miałam napady śmiechu, niekonrolowane odruchy…Wpadłam w histerię, bo zapomniałam słuchawek, nie mogłam odnaleźć agrafki do przypięcia numeru startowego…W mojej głowie panował ogólny chaos, a w oczach miałam chyba...

Read More