szuranie.pl http://www.szuranie.pl szuranie po asfalcie i gdzie tylko da się... Mon, 23 Nov 2020 20:36:30 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.5.3 Co jest fajnego w bieganiu? http://www.szuranie.pl/co-jest-fajnego-w-bieganiu/ http://www.szuranie.pl/co-jest-fajnego-w-bieganiu/#respond Mon, 23 Nov 2020 20:23:03 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=4123 Czekasz i czekasz. Mógłbyś się w tym czasie rozgrzewać oczywiście, ale widziałeś ostatnio przed biegiem jak rozgrzewają się zawodnicy z elity...rozgrzewali się tak szybko jak ty w życiu nie biegłeś dlatego odpuszczasz i tak się przecież rozgrzejesz na pierwszych stu metrach.

Post Co jest fajnego w bieganiu? pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
Próbując odpowiedzieć na tytułowe pytanie mogę napisać, że w sumie…w samym bieganiu to chyba nic

Ale jednocześnie można napisać, że wszystko, tak wszystko jest fajne.

Jak pytają znajomi to odpowiada się oczywiście jakieś tam dyrdymały, że wagę można zgubić, że super świetnie się czuje po takim biegu, że medale z biegów, że życiówki, że walka z samym sobą, że znajomi, że wyjazdy na zawody, że zwiedzanie i takie tam pierdolety. A rzeczywistość?

Musisz wyjść w taki wtorek wieczorem, po całym dniu roboty, kiedy marzy Ci się kanapa, piwerko i ulubiony serial. Wychodzisz wieczorem – czyli wtedy gdy jest Na Wspólnej, albo rano (przed robotą) – czyli wtedy gdybyś jeszcze poleżał w ciepełku.
Zanim wyjdziesz to wciskasz się w obcisłe gatki (no bo wiadomka – w szerokich bawełnach to wstyd), wciskasz się w koszulkę opiętą (no bo ta waga to tak średnio chce spadać), zakładasz skarpy oczywiście do biegania – no bo jakżeby inaczej, buty za stów kilka i idziesz.
Szczęście jak jesteś w miarę ogarnięty, lub masz ogarnietą i troskliwą partnerkę (partnera), i uprałeś sobie ciuchy po ostatnim bieganiu – lub partnerka zlitowała się i wrzuciła do pralkowego bębna twoje śmierdziuchy. Bo jak nie masz upranego, to mimo że masz w bloku windę to zlatujesz z szóstego schodami bo śmierdzisz jak skarpeta „boa” wujka Heńka i obawiasz się spotkania z sąsiadką w windzie.

Jak już wyjdziesz to stoisz jak debil pod blokiem (wtedy jest szansa, że sąsiadka jednak cię spotka – ale gwarantuje ci, że nie zagada) i czekasz aż twój garmin czy nie daj bUk jakiś polar czy inne sónto znajdzie satelity. SATELITY KUUWA!!!
Mimo, że wczoraj obejrzałeś na Discovery, że satelit lata nad głowami mnóstwo, to akurat teraz, dzisiaj za cholere nic chyba nie przelatuje. Czekasz i czekasz. Mógłbyś się w tym czasie rozgrzewać oczywiście, ale widziałeś jak rozgrzewają się zawodnicy z elity…rozgrzewali się tak szybko jak ty w życiu nie biegłeś dlatego odpuszczasz i tak się przecież rozgrzejesz na pierwszych stu metrach. Jak tak czekasz na połączenie z kosmosem myślisz o mijającym cię odcinku Na Wspólnej i dochodzisz do wniosku, że może dlatego nie znajduje satelit bo ich nie widzi, w końcu jest ciemno. Postanawiasz to sprawdzić za kilka dni wychodząc rano – okazuje się, że to gówno prawda, a ten cały Elon Musk staje się Twoim idolem bo on chce tych satelit tam więcej wysyłać. Po jakimś czasie wpadniesz na GENIALNY pomysł, żeby zegarek, w momencie jak zakładasz na siebie te obcisłe getry, wystawić na parapet i „niech już szuka”, ale to dopiero po czasie, to skill profesjonalistów. Narazie czekasz pod blokiem…Ooo cyk – jest sygnał, jest zielony napis GPS is OK, można biec. Wcześniej nie można – ZAPAMIĘTAJ TO!

No i „lecisz”, czujesz się dobrze, pozdrawiasz sąsiadkę która dopiero teraz wraca do domu, wydaje Ci się, że wyglądasz zajebiście – masz racje, wydaje ci się, a dopiero po obejrzeniu zdjęć – a nie daj bUk filmów – z biegów masowych okazuje się, że wyglądasz jak biegnąca kupa, a w dodatku nie da się wciągać brzucha w biegu
Sam bieg, szczególnie gdy odbywa się samemu trudno spierdzielić. Jak już mijasz sąsiadkę to zwalniasz, wystrzeliwujesz z nochala kipy które bezwładnie opadają na twoją rękę, ale wycierasz spokojnie o spodnie (wtedy jeszcze pamiętasz żeby je uprać po powrocie do domu). Biegnąc patrzysz na tempo, starasz się nie zwracać uwagi na tętno, jak nikt nie widzi to spacerkiem do znaku, później pod górkę też spacerek no i tak zlatuje 30 minut, 5 km zaliczone – wracasz. Najbardziej podoba Ci się jak siądziesz w domu na kanapie i otworzysz piwerko. O! Tak to!

No i co w tym fajnego w tym bieganiu? Yyyy no właśnie… ale może Ci znajomi, medale, wyjazdy, zawody itd…? Może.

No może. Ciąg dalszy nastąpi.

Post Co jest fajnego w bieganiu? pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/co-jest-fajnego-w-bieganiu/feed/ 0
A gdyby tak…? http://www.szuranie.pl/a-gdyby-tak/ http://www.szuranie.pl/a-gdyby-tak/#comments Wed, 18 Nov 2020 20:42:23 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=4115 Ponad 8 lat temu kliknęło mi się przypadkiem przycisk „utwórz” i powstało SZURANIE, od blisko trzech lat nic się tu ciekawego nie działo, a już na pewno nie z moim udziałem. A gdyby tak wrócić do pisania i szurania? Na chwilę obecną nie wiem co było by większym wyzwaniem, ale podejrzewam, że to drugie?A gdyby […]

Post A gdyby tak…? pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
Ponad 8 lat temu kliknęło mi się przypadkiem przycisk „utwórz” i powstało SZURANIE, od blisko trzech lat nic się tu ciekawego nie działo, a już na pewno nie z moim udziałem.

A gdyby tak wrócić do pisania i szurania? Na chwilę obecną nie wiem co było by większym wyzwaniem, ale podejrzewam, że to drugie?
A gdyby tak wrócić to ktoś by to czytał?
Wtedy 8 lat temu się udało, udało się zacząć szurać jako tako, teraz sytuacja wyjściowa jest gorsza i trudniejsza niż wtedy. Wtedy zmobilizował mnie brak jednego kilograma to 100, teraz…już za późno

No i tak walczę sam ze sobą i mam nadzieje, że napiszecie – nie pisz i nie biegaj, nikt nie interesuje powrotem do biegania i do normalnej wagi 40 letniego grubasa

Post A gdyby tak…? pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/a-gdyby-tak/feed/ 1
Organizatorzy biegów lecą na kasę! http://www.szuranie.pl/organizatorzy-leca-na-kase/ http://www.szuranie.pl/organizatorzy-leca-na-kase/#comments Wed, 27 Dec 2017 20:38:10 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=4085 Przeglądając „najpopularniejszy serwis społecznościowy” trafiłem na jednej z biegowych grup, jednej z największych w kraju, na dyskusję. Dyskusja zapoczątkowana przez administratora tejże grupy. (pisownia oryginalna) Chciałem pobiec jutro w Biegu Powstania Wielkopolskiego. Nie zapisałem się wcześniej. To miał być bieg – chwila decyzji. I…okazało się że to 10 km kosztuje…100zł. Nie! Krzyknąłem. Zwariowali. Za medal, […]

Post Organizatorzy biegów lecą na kasę! pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
Przeglądając „najpopularniejszy serwis społecznościowy” trafiłem na jednej z biegowych grup, jednej z największych w kraju, na dyskusję. Dyskusja zapoczątkowana przez administratora tejże grupy.

(pisownia oryginalna)

Chciałem pobiec jutro w Biegu Powstania Wielkopolskiego. Nie zapisałem się wcześniej. To miał być bieg – chwila decyzji. I…okazało się że to 10 km kosztuje…100zł. Nie! Krzyknąłem. Zwariowali. Za medal, koszulkę i możliwość pobiegania po ulicach każą mi zapłacić 100 zł? NIE! Ja tyle nie zapłacę. Gdzie jest granica komercjalizacji?

i się zaczęło.

Kilkadziesiąt komentarzy, sporo popierających pana Administratora… ja byłem po tej drugiej stronie, może dlatego, że jak najbardziej rozumiem i wręcz pochwalam takie zachowanie organizatorów. Internetowa anonimowość i +10 do odwagi zza klawiatury pozwoliło wielu użytkownikom na wyrażenie swojego zdania, jakże mylnego w moim mniemaniu i nie mającego nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Ale od początku.

Jak tłumaczył w komentarzach Admin, „to była decyzja chwili” aby zapisać się na ten bieg . Znalazłem regulamin tego biegu, a tam wszystko czarno na białym. Ostatni dzień zapisów 10 grudnia, w dniu zawodów (27 grudnia) możliwość dopisania – cena 100zł. W pierwszym terminie, miesiąc temu – 50 zł. PIĘĆDZIESIĄT ZŁOTYCH!

Postanowiłem napisać o tym kilka słów bo mam ogromną przyjemność być organizatorem imprez biegowych, największych w regionie, który zamieszkuje. Działam w stowarzyszeniu, które jest organizacją nonprofit, nie pobieram, ani ja, ani nikt z pozostałych członków stowarzyszenia nawet złotówki wynagrodzenia, ale też absolutnie nie uważam, że wszyscy tak mają robić. Wręcz przeciwnie, my akurat możemy sobie na to pozwolić aby cały dochód stowarzyszenia był przeznaczany na działalność statutową, ale jeśli ktoś ma inną wolę i chce traktować organizację imprez biegowych jako sposób na biznesowe życie to co w tym złego? A jednak…

To tylko jeden z wielu podobnych komentarzy.

Mam w związku z tym apel do wszystkich podobnie myślących, podobno w kraju ciężko o dobrą pracę, zarobki są słabe – weźcie się wszyscy, albo przynajmniej część z tak piszących do roboty, do organizacji biegów. To przecież taka łatwa kasa, wprost leży na ulicy.

Panie Januszu i inni podobnie myślący, organizacja biegu, nawet takiego na 10 km to kilka miesięcy pracy. Trzeba znaleźć sponsorów, bo mimo, że ktoś też gdzieś napisał, że to co ze sponsorów to do kieszeni to jakaś totalna bzdura. Nie znam budżetu imprezy o której tutaj mowa, ale można się spodziewać, że trzeba było zamówić medale (dużo wcześniej, pewnie jakieś 2-3 miesiące przed imprezą) już wtedy określić ilość sztuk, zapłacić zaliczkę albo i całość, zamówić koszulki (jeśli były), zrobić plan organizacji ruchu – to kilkanaście stron, mapy i inne z pozoru bzdurne rzeczy, ale niezwykle ważne. Jeśli organizator nie ma nikogo swojego kto potrafi to zrobić to przygotowanie takiego planu kosztuje kupę kasy, a potrzebne jest na uzyskanie pozytywnej opinii od zarządcy drogi, policji i tym podobnych instytucji bez których można tylko pomarzyć o takiej organizacji.

Przez te kilka miesięcy trzeba było się spotkać kilkanaście razy w godzinach urzędowych z różnymi instytucjami. Na miejscu biegu pewnie była spora ilość zabezpieczenia medycznego, były napoje na mecie, a może i gdzieś w połowie, pewnie było nagłośnienie, być może prowadzący/spiker i DJ. Pewnie były płotki zabezpieczające, toalety. Był elektorniczny pomiar czasu. Ktoś wszystko musiał wcześniej rozłożyć, później złożyć i posprzątać. Na opłaconej witrynie internetowej umieszczonej na płatnym serwerze, ktoś przygotował informacje, grafiki, plakaty, a po imprezie wstawił wyniki. Ba pewnie przed biegiem też gdzieś plakaty wisiały w mieście, może były wykupione płatne reklamy w social mediach. Kilka dni po biegu ktoś podrukował (albo zrobił np. z medali) pamiątkowe gifty i znowu w godzinach w których my wszyscy zazwyczaj siedzimy w pracy poszedł z tym wszystkim do urzędów, instytucji i sponsorów aby podziękować za to, że byli i odrazu zapowiedzieć się, że będziemy za rok – a może i szybciej. Przecież to wszystko kosztuje! Oprócz pieniędzy to także czasu, który często jest ciężki to wycenienia. Czy Pan Panie Januszu i inni podobnie myślący uważacie, że to jest nic? Że za tyle rzeczy nie należy się komukolwiek cokolwiek? Tak? To sami się za to weźcie! Powodzenia! A jak nie to nie wypisujcie takich bzdur bo białka się ścinają od czytania podobnych pierdół!

Za chwilę wytłumaczę skąd się biorą wyższe ceny wraz ze zbliżającym się terminem biegu, ale też totalnie nie rozumiem oburzenia, że cena za dany bieg jest za wysoka. Każdy świadczący jakąkolwiek usługę, każdy kto sprzedaje cokolwiek, oferują jakąś rozrywkę innej osobie ma święte prawa podać taką cenę jaka mu pasuje. To, brzydko nazywając – klient, weryfikuje czy podana przez „sprzedawcę” cena jest wysoka czy odpowiednia. W przypadku tego biegu zweryfikował moim zdaniem pozytywnie. Na liście startowej prawie 1500 osób. Nieźle.

Równie dobrze mógłbym napisać i uskarżać się, że Ferrari to skandal, że chcą zarobić tylko no i mają drogie auta, a przecież do tego samego służy stary Peżot, też się przejedzie z miejsca A do B, a nawet wygodniej Peżotem o wyborze koloru innego niż czerwony czy żółty nie wspominając:) Można pisać do producentów whisky za kilka tysięcy za butelkę, obrażać ich że chcą się dorobić na smakoszach, a przecież w Żabce mamy zwykłego czerwonego Jaśka za 40 kilka złotych. No skandal!

Żeby pobiec maraton w Nowym Yorku trzeba wydać ponad 1000 zł na wpisowe, pokonać 250.000 osób w losowaniu, zapłacić pierdyliard złotówek na transport, hotel itd. Aby pobiec w UTMB trzeba liczyć się z wydatkami rzędu kilku tysięcy złotych na wpisowe, obowiązkowe wyposażenie i pobyt na miejscu, liczyć na farta w losowaniu i dodatkowo uganiać się po innych biegach zbierając punkty, które do losowania Cię dopuszczą, co tylko powiększa cały budżet. Mimo to dziesiątki tysięcy osób rok do roku ściskają kciuki i marzą o obiegnięciu Mount Blanc w zorganizowanym biegu. A przecież mogą to zrobić przez ponad 340 innych dni w roku. Za darmo. Runmagedony kosztują kilka stówek, aby zrobić całą serię w roku trzeba wydać naprawdę dużo. Narzekają na brak miejsc? No raczej nie. Jest popyt to naprawdę się nie ma co dziwić, że jest jak jest. Jeśli 100 zł za bieg na 10 km to dużo (żeby nie było, też nie uważam, że to mało – ale też nie użalam się i nie powoduje jako admin dużej biegowej grupy na której jest kilkanaście/dziesiąt tysięcy osób wielkiej gównoburzy) to po prostu tam nie startuje. Czytam w komentarzach gdzie „duch sportu”, gdzie „dbanie organizatorów o zdrowie” itd, to zwyczajnie mnie zalewa. Bieganie w biegach masowych na szczęście nie jest jeszcze obowiązkiem ustawowym, nikt nikogo do niczego nie zmusza, nie trzeba płacić 100zł za start w biegu. Można w każdy dzień, o każdej porze dnia założyć buty (nie daj Bóg za drogie, od zdzierców), i pójść pobiegać. Po ulicy, po lesie, po stadionie – wszędzie można, to nie jest zabronione. A nawet jeśli to nie wybór biegów w kraju jest ogromna, są biegi darmowe, są takie za 10 zł, a są i za 500zł czy nawet droższe.

A skąd to całe zamieszanie? Facet chciał się zapisać w dniu biegu, oburzony, że cena to 100zł. To nic dziwnego. Wysoka cena w dniu biegu, lub zwiększająca się wraz z przybliżającą się datą biegu to nie chęć większego zarobku organizatora, to pewnego rodzaju zapora mająca zachęcić biegaczy do wcześniejszego zapisywania się na dany bieg. Dlaczego? Tak jak pisałem wcześniej, mnóstwo rzeczy organizator musi wykonać wcześniej, a jeśli nie ma wsparcia gwarantującego budżet (np. duży sponsor) to tylko w taki sposób jest w stanie zrobić cokolwiek. Trzeba zamówić medale i zapłacić za nie określając ich liczbę, podobnie z koszulkami oraz pomiarem czasu i produkcją numerów startowych. Trzeba zamówić wodę i jedzenie, której ilość także jest uzależniona od liczby biegaczy. Im wcześniej organizator będzie wiedział ile osób się zapisze tym łatwiej jest cokolwiek zorganizować, a zmobilizować ludzi do wcześniejszych zapisów można tylko w taki sposób – kasą za wpisowe. Jeśli ktoś wpadł na pomysł aby zapisać się w ostatniej chwili – to oczywiście ma taką możliwość, za 100zł. I proszę nie winić organizatorów za to, że tak robią. Gwarantuje swoją głową, albo i ręką, że gdyby takiego zapisu i zmiennych cen nie było, to 80% zapisało by się w ostatnim tygodniu przed biegiem, ale wtedy to jest nie do zorganizowania. Według autora tego wątku nawet lepiej by było, aby zapisów nie było w ogóle w dniu biegu, niż miały by być za 100zł. No ciężko aż dyskutować z tym…pies ogrodnika, ja nie zapłacę, nie pobiegnę, to inni też niech nie biegną.

I jeszcze jedno, na konkretnym przykładzie potwierdzającym to co napisałem wyżej. Ostatni sieBIEGA Półmaraton Kielecki. Pierwszy termin – 40 zł, dzień biegu 130 zł. W pierwszym terminie zapisało się 60-70% osób, w dniu biegu 5. albo 6. osób. Czy to oznacza, że organizator jest naciągaczem nastawionym na kasę, bo wpisowe dla gapowiczów było wysokie? No chyba nie.

Bieganie miało być frajdą i radością, imprezy biegowe to świetna okazja do rywalizacji, ale też do spotkań z innymi ludźmi. Można pobijać swoje życiówki, a można też traktować je jako np. okazję do biegowej turystyki. Ok, jest to płatna przyjemność, ale też to  jest to przyjemność dobrowolna, nie przymusowa. Marzy mi się aby zniknęło wszelkiej maści krytykanctwo wszystkiego wokół, a najbardziej krytyka totalnie niezasłużona i bzdurna. Marzy mi się aby zaprzestano krytykować za tego typu bzdury organizatorów, którzy w naprawdę wielkiej liczbie są zapaleńcami poświęcającymi swój prywatny czas, a często i pieniądze na to aby w danej okolicy, regionie coś biegowego się działo. Marzy mi się aby taki Pan Janusz przyszedł kiedyś do stowarzyszenie w jego mieście przed dużym biegiem i powiedział „Hej, może coś pomóc?”. Na szczęście jest sporo takich osób, ale jak widać są też Janusze…

edit: i jeszcze jedno. W przyszłym roku w Polsce grać będzie Metallica. Byłem na ich koncercie chyba 10 razy, tym razem mnie tam zabraknie. Wiecie dlaczego? Bo nie stać mnie było na bilet, są cholernie drogie, a raczej były. No właśnie, gdybym jeszcze widział, że ktoś dowalił cenę z kosmosu i nie ma chętnych, to można by marudzić, że organizator kretyn. Ale bilety na ten koncert sprzedały się w kilka godzin, to z czym ja mam dyskutować. Mam się wściekać na organizatora, że za drogie bilety? On jest pewnie wściekły, że nie zrobił ich o dwie stówki droższych bo i tak by się sprzedały. Biznes…

KONIEC:)

a co u mnie? Bo „chwilę” mnie nie było…wracam po kilku miesiącach do szurania, jest cel. Końcówka kwietnia, góry, troszkę kilometrów do zrobienia. Zapisałem się. Zapłaciłem 100 zł

 

Post Organizatorzy biegów lecą na kasę! pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/organizatorzy-leca-na-kase/feed/ 5
Piekło Czantorii http://www.szuranie.pl/pieklo-czantorii/ http://www.szuranie.pl/pieklo-czantorii/#respond Thu, 08 Dec 2016 14:48:48 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=4063 Jak na piekło przystało, im niżej tym goręcej. Większość zawodników przygotowana była na mróz, śnieg z deszczem i wichurę. Było ciepło i przyjemnie. Szybka wymiana buffa na opaskę, czapka i rękawiczki z plecaka do depozytu, kurtka rozsunięta na klacie. Godzina 00:00 start! Beskidzka 160 na Raty edycja jesienna. 63km, +5300m, -4800m. Bardzo lubię biegać zawody […]

Post Piekło Czantorii pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
Jak na piekło przystało, im niżej tym goręcej. Większość zawodników przygotowana była na mróz, śnieg z deszczem i wichurę. Było ciepło i przyjemnie. Szybka wymiana buffa na opaskę, czapka i rękawiczki z plecaka do depozytu, kurtka rozsunięta na klacie. Godzina 00:00 start!

Beskidzka 160 na Raty edycja jesienna.

63km, +5300m, -4800m.

Bardzo lubię biegać zawody po pętlach. Pierwsza to rozpoznanie, podczas drugiej już nie ma świeżych nóg, za to wiadomo gdzie przycisnąć a gdzie uważać. Trzecia to zjazd do bazy na autopilocie. W tym stanie gdy ktoś mnie zapyta, ile to 2×2, by rozwikłać rachunek, musiałbym wyjąć kalkulator. Argument o widokach nie przekonuje mnie. Podczas wycieczki staram się chwytać pejzaże jak matryca aparatu, natomiast podczas zawodów niezwykle rzadko rozglądam się poza trasą. Oczywiście są momenty oddechu na grani, gdy teren jest łatwy i mogę pozwolić sobie na obrót głowy o 360’. I to by było na tyle. Las jak to las, malutkie miejscowości, pola, łąki, stoki, wszystko dość podobne do siebie. Osobiście dzielę je na niebezpieczne bardzo i niebezpieczne troszkę.

fot-marcin-wojnar

Widok z Małej Czantorii w nocy powalał. Słyszałem żarty, że znicze w Ustroniu jeszcze nie zgasły. Miliony migoczących światełek w ciepłym kolorze, od czasu do czasu przeplecione pasami w chłodniejszych barwach. Cudowna suknia oplatająca atrakcyjną figurę Beskidów. Dech zapiera. Kilka kroków dalej zaczynał się teren niebezpieczny troszkę i należy się skupić, w przeciwnym razie grozi bliskie spotkanie ze śniegowymi jęzorami lub organicznym SPA. Rano zaczęło lekko padać a mgła owiła wszystko w promieniu 50m.

czantoria_jakubczyk

Trasa urozmaicona. Ogrom przewyższeń, strome podejścia i zbiegi. Miejscami podłoże błotniste z luźnymi kamieniami, miejscami szuter lub gruntowe, śliskie drogi, fragment asfaltem, sporo przyjemnych, leśnych ścieżek. Warunki do biegania nienajgorsze. Znakomite oznaczenie, obfite punkty żywieniowe, pomocni wolontariusze, zjazd kolejką z mety na parking – super! Wracając na chwilkę do piekła, trzeba zwrócić uwagę na pewne liczby; zapisanych 150, wystartowało ok. 130 osób, do mety dotarło 53. Może po Łemkowynie i Ultra Sky Marathon Babia Góra patrzę na trudności nieco łagodniej? Ogromne gratulacje dla każdego, kto w regulaminowym czasie dotarł do mety na każdym z dystansów (ultra, maraton i półmaraton). Komu się nie udało, pamiętajcie: Never a failure, always a lesson!

Zajawka filmu z tegorocznej edycji (produkcja 8K Studio)

 

Post Piekło Czantorii pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/pieklo-czantorii/feed/ 0
Douro Ultra Trail http://www.szuranie.pl/4054-2/ http://www.szuranie.pl/4054-2/#comments Tue, 29 Nov 2016 19:20:25 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=4054 Powoli staje się „nową świecką tradycją”, że wyszukuję moje biegi w momencie przeżywania  smutku. Chyba po to, żeby mieć na co czekać i odwrócić uwagę od trupa w szafie (a wiemy przecież, ze każdy ma swojego tru(m)pa w szafie). Film promujący Duoro Ultra Trail obejrzałam jakieś 100 razy, lub więcej. Szczególnie  przypadł mi do gustu […]

Post Douro Ultra Trail pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
Powoli staje się „nową świecką tradycją”, że wyszukuję moje biegi w momencie przeżywania  smutku. Chyba po to, żeby mieć na co czekać i odwrócić uwagę od trupa w szafie (a wiemy przecież, ze każdy ma swojego tru(m)pa w szafie). Film promujący Duoro Ultra Trail obejrzałam jakieś 100 razy, lub więcej. Szczególnie  przypadł mi do gustu ten z 2014 roku. Moja ukochana Portugalia ( byłam tam już wcześniej trzy razy), ewidentne wzywała mnie do przyjazdu do Porto…

Na Douro Ultra Trail bieg byłam zapisana już w czerwcu, ale  z kupnem biletów zwlekałam do tygodnia przed biegiem. Do samego końca wahałam się – jechać, nie jechać…a dziś wiem, ze gdybym nie pojechała, byłoby to potworną głupotą i byłabym w plecy o jedną z najlepszych przygód mojego życia.
Kiedy oglądałam film – wydawało mi się , ze ten bieg to niegroźne pagórki obrośnięte winoroślami, położone malowniczo nad rzeką Duoro, gdzie powstaje duma Portugalii – trunek Porto. Organizatorzy ocenili ten bieg jako ” muito dificil” – bardzo trudny , podając sumę przewyższenia 4500 m na 80 km. Ale myślałam, ze to taki lep na biegaczy;). Stwierdziłam, że 20- godzinny limit mnie wyraża i to jest do zrobienia.
Uznałam też, że nie opłaca się zapisywać na 45 km , bo za 80 będę miała 4 punkty ITRA. A punkty mogą się przydać, bo nigdy nie wiadomo czy nie bedą mnie potrzebować w Alpach;).
Tydzień przed biegiem zapada decyzja – lecę. Wraz ze mną na podróż decyduje się koleżanka o ksywie  Zabra – moja facylitatorka…Wiem, wiem- dziwny wyraz i również go nie znałam, dopóki Zabra nie wytłumaczyła mi, że ona będzie taką osobą od wspierania mnie przed, w trakcie i po biegu – fizycznie i psychicznie. Jeszcze wtedy nie wiedziała, ze będzie na mnie czekać na mecie do 1 w nocy , śpiąc na ławce  przed kiblem w Muzeum Duoro obłożona reklamówkami…
Co do samej taktyki biegu – mogłam tylko postawić na moc, którą dają kanapki z pasztetem przywiezionym z Polski. Natłok zajęć spowodował, ze ostatni trening biegowy odbyłam dokładnie 2 miesiące wcześniej. Był to bieg ultra na 57 km o nazwie „Szlak Trafi” , podczas którego niemal wyzionęłam ducha. Poszłam na bieg po trzech godzinach snu i głodna i pierwszy raz w życiu spotkałam się z potężnym bólem żołądka… Ale ukończyłam, dwie minuty przez końcem limitu. Ten bieg nauczył mnie tyle, że można
biegać Rzeźnika bez treningu, ale nie można za cholerę iść na jakikolwiek bieg bez jedzenia i z deficytem snu. Płakałam cztery godziny po dotarciu na met( nie potrafiąc podać przyczyny) i byłam totalnie rozbita przez dwa dni. Zrobiłam sobie pamiątkową fotkę, ku pamięci, zeby mi nigdy więcej nie przyszło do głowy iść na bieg bez snu…

27
Lądujemy w Porto….jest późno i wtopa spotyka nas już w metrze…nie wiemy gdzie wysiąść, wysiadamy źle, ucieka nam ostatni autobus do miejscowości Peso Da Regua – tam jest start biegu….Spotykamy rożnych ludzi – taksówkarza , który biegnie za nami i koniecznie chce nas dowieźć na miejsce za 100 euro. Oraz Dredziarza, który wybiega z bramy  donikąd i który próbuje upchnąć nas do jakiegoś hostelu a na koniec żąda funduszu na kawę. Dajemy mu euracza i spędzamy noc w Porto w hostelu bez
okien, co powoduje ze  cholernie ciężko rano stwierdzić ze jest rano.
Rankiem  pędzimy autobusem do Vila Real. Podziwiamy widoki, pijemy  wino.

1
Zostawiamy bagaże w hostelu , przebieramy się i zasuwamy autobusem odebrać pakiet. W międzyczasie zjadam dwie kiełbasy chorizo, ku oburzeniu facylitatorki wegetarianki. Pijemy wino, jemy pyszne figi…. Docieramy do Muzem Duoro. TO tu- na dachu muzeum usytuowany jest start i meta mojego biegu, można spokojnie usiąść napić się wina i podziwiać widok na rzekę. Co śmieszne na dachu rośnie trawa i zasuwają kury.
4

5

Jesteśmy dwie godziny przed otwarciem biura. Ale zagaduję do pań z obsługi, że mam taki problem, że mieszkam w Hostelu – 30 km od startu. I ze nie mam jak dostać sie na start ( start o 6.00 rano -pierwszy autobus o 8;)). I tu mile zaskoczenie. Nikt mi nie mówi, że biuro działa od 17 i że ” przyjdź Pani pózniej”. Działanie jest natychmiastowe. Wyciągają listę biegaczy , którzy mieszkają w Vila Real i dzwonią po kolei z zapytaniem , kto mnie dotransportuje na start. PO pięciu minutach mam juz
numer szczęściarza;).
Mamy jeszcze trochę czasu , więc kupujemy dwa wina i idziemy na pomost…jest wybornie. Otwieram wino kluczem, słońce opala nasze zgrabne ciała, kupujemy sobie kapelusze, jemy ser. Spotykam też bardzo swojsko wyglądającego Pana, który szybko staję moim fanem i obiecuje, że będzie na mnie czekał na mecie…Nie czekał.

2

3
Zabra stwierdza , ze jest nawalona. Ja stwierdzam, ze koniec z chlaniem, bo kaca ciężko znoszę, a 80 km będzie odczuwalne i bez niego…
Idziemy jeść. W przemiłej rodzinnej knajpce obok muzeum oświadczam , ze muszę się porządnie najeść, bo ja jutro biegnę i potrzeba mi ” força” (siła). A oni mi na to, że „mówię i mam”.
Na stół wjeżdżają cztery srebrne półmiski -pięć kawałków grillowanego mięsa, Mount Everest frytkowy, brukselki!!!!, sałatka, ryż….Nie da się ukryć- podeszli do tematu na poważnie.

6
Następnie odbieram pakiet i popełniam błąd – idziemy na odprawę. Totalna nuda i dłużyzna. Poszłam  tam tylko po to, aby tradycji stało się zadość – zapada zmrok i ucieka nam ostatni autobus. Mimo, że wychodzimy w połowie odprawy – nie mamy czym wrócić do hostelu…
Łapiemy stopa…wszyscy trąbią , nikt nie staje…robimy rożne figury, poprawiam makijaż. Raz ja z przodu, Zabra z tylu, raz odwrotnie…machamy symultanicznie….zaczynam mieć panikę – k…a- nie wyśpię się!!! Nie mogę znów nie spać przed biegiem….
W momencie, kiedy zaczynam mieć bałagan w oczach, zatrzymuje się ON i mówi, ze jeździe do Peso Da Regua. Pięć sekund wrzeszczymy i podskakujemy obok samochodu a po 15 minutach jesteśmy pod hostelem. Idę spać, jak zwykle podejrzanie spokojna…

7
Pobudka o 4.00. Kanapki. Pasztet, plecak, leki przeciwbólowe. Wizaż. Robię 22 pompki (taki czelendż był). Zapinam numer – 116 – parzysta suma – czyli jestem bezpieczna ;).
4.30 podjeżdżają oni – Joao – mój wybawca od transportu. Trzech wyżylonych  biegaczy stara się mówić najwolniej na świecie, żeby się ze mną dogadać. Jedziemy i pada pytanie – dlaczego tu jestem… I tu śmieszna sprawa – mylę wyrazy . Zamiast powiedzieć – wiem, ze to trudny bieg, mówię – „wiem, ze bieg jest łatwy”;). Następuje konsternacja – patrzą na mnie , na siebie, na mnie, na siebie, przed siebie…cichy chichot.
Przed startem gromadzimy się w muzeum. Jest spokojnie. Widzę cztery kobiety…reszta faceci….z kijami, uzbrojeni w rożne gadżety. Ja w patriotycznym dzianinowym sweterku  z ciuchlandu w biało czerwone paski – z flaga Polski w plecaku….pierwszy raz w życiu przez moment czułam się strasznie mała i jakaś niewidzialna. Wszyscy mieli kogoś obok.

28
Podchodzi do mnie Fernanda – ładna biegaczka i pyta o moja czołówkę. Ja jej na to, ze nie wiem czy jest spoko bo mam ja pierwszy raz i jest pożyczona…
Kontrola sprzętu przy drzwiach. Nikogo nie sprawdzają, mnie pytają o wszystko trzy razy ( czy mam kurtkę, gwiazdę, folie). Chyba czują , ze będę długo smakować trasę;).
Hop siup i start!
Ruszamy. Niby miałam nie biec szybko, ale biegnę, bo wszyscy biegną, a w mieście nie ma oznaczeń. Nie widzę  żadnej szarfy,a cholernie nie chcę się zgubić. Jak zawsze na starcie czuję oszołomienie. Coś w stylu niedowierzania, że to naprawdę tu i teraz. Po dwóch kilometrach mam zadyszkę. Mija mnie 72 letnia Analice – znana w Portugalii  filigranowa biegaczka. Młodzi biegacze mijają ja i głaszczą po krótkich lokach – oddają honor i życzą powodzenia. Bardzo mnie to wzrusza, a zarazem podnosi na
duchu.
Po dwóch kilometrach mam zadyszkę. Potykam się, jestem totalnie niezaznajomiona z bieganiem z czołówką. Mijamy domki, coraz rzadsze, zaczynają się winorośla, włazimy coraz wyżej i wyżej. I tu okazuje się, że kiedy biegniemy nad pasmem winorośli i mam po prawej stronie ” przepaść” ( to takie diabelskie schody, nie wiem jak wyjaśnić )zaczyna mnie telepać coś w stylu lęku…znosi mnie na lewo, a nogi na prawo . Kilka razy zatrzymuje się i macham rekami żeby złapać równowagę, a 10 Portugalczyków za mną wrzeszczy ” łołołoło”… Było to bardzo słabe uczucie i chciałam już wschodu słońca. Wzeszło ;). O 7.30 zrobiło się jasno…uspokoiłam się. Zaczęłam sobie tłumaczyć w myśli całą sytuację: Sylwuniu – będziesz biegła cały dzień….dasz radę…
No i co dalej? Jest pięknie. Wdrapujemy się. Lasy, potoczki. Na 9 km pewien biegacz biegnący przede mną odwraca się w momencie , kiedy ja zaczynam zostawać z tyłu. Macha na mnie : chodź chodź!!!Myśle sobie : A idź Ty, weź się zajmij sobą , patrz pod nogi, masz kumpla to se biegnijcie, nie będę za wami  gonić. Ale mowię coś zgoła innego: jestem Sylwia, reprezentacja Polski. NIe wiem co tu robię, chyba trochę się boję Ale on – nie bój się , trzymaj się nas i dobiegniemy.
To dość znaczący moment ponieważ ten właśnie człowiek o imieniu Bruno wszarpał mnie na gore 60km pózniej. Normalnie – za fraki…i postawił mi trzy browary na trasie. I świecił swoją czołówka , kiedy moja  – za sto milionów, po prostu w nocy zgasła.
Pierwszy punkt na 10 km.

Ludzie!!!! Full wypas, jak to mówią u mnie na dzielnicy: ” wódka, dziwki, baseny”. Pycha jedzenie, nutella, owoce, krakersy z karmelem, orzechy, czipsy, kanapki, i kola. Hektolitry.

Ja muszę na biegu pić kolę …myśle, że na tym wypiłam z dwa litry;). Przemili ludzie, życzliwi, wspierający i zaangażowani.

Lecimy dalej. Trzydziesty kilometr biegu – mijamy rozgałęzienie trasy – w prawo bieg na 45, w lewo -80km. Kilometr dalej mija mnie mój portugalski Transport – wyżylony Joao. Myśle sobie – ale cienias….tyle czasu za mną??? A on pokazuje zegarek na którym ma juz 45 km. Pobiegł nie w tę  stronę i nadrobił 15… Nie za bardzo wiem jak mu pomoc… Z resztą on nie wymaga pomocy – zapieprza jak mały samochodzik. My trzymamy się razem – Bruno, Pedro i ja. Jakoś ich polubiłam od razu i mimo, ze mało
mówię, to czuję, ze się rozumiemy. Bruno mi robi takie zdjęcie :

10

Chwilę potem spotykamy na zejściu z góry Francuza. Siedzi , płacze…ale to jest istna fontanna łez, glut płynie po kamieniach. Uszkodzone kolano. Nie może iść, nie może się dodzwonić do organizatorów. I tu proszę Państwa następuje to, za co kocham ludzi. Bruno i Pedro biorą go pod pachy i niosą w dół przez godzinę. Ja dzwonię do organizatorów. Jak się potem okazało, mnóstwo biegaczy totalnie go olało. JA wiem, że to nie biegacze, są od znoszenia ludzi z trasy, ale mi by to nie dało spokoju…
Ja decyduję, ze czekam na nich, idę sobie spacerkiem, jem kanapkę, robię foty. Wyprzedzają nas niemal wszyscy. ” Tracimy” godzinę ,ale Bruno mówi ze on poczeka z Francuzem na pomoc a ja i Pedro mamy biec. Bruno robi maraton w trzy godziny i odwalił ten bieg w 11 godzin dwa lata wcześniej. Więc umowa jest taka, że nas dogoni.

11
Tu na kilka km zostaję sama. Dobrze sobie radzę z podejściem, ale niestety mylę trasę dochodząc do tego wielkiego wiatraka ( nie wiedziałam ze to takie bydlackie :). Biegnę a tu myk- urwisko, koniec sciezki…wracam i widzę z daleka, ze Pedro biegnie w moja stronę i nagle skręca w lewo….za nim Bruno. Krzyczę ale mnie nie widzą. Biegnę serpentynami i cały czas wrzeszczę ale wiatr nie w ta stronę. W końcu nadymam sie do granic możliwości i drę jape Bruuuuuuunooooooooo!!!!!! Odwraca się i łapię
się za głowie , bo myślał ze jestem z przodu i nie jest zbyt dumny ze pomyliłam trasę.
Oprócz jednego zejścia – 37 pierwszych kilometrów biegu było pod górę…Oczywiście uprzedzali mnie o tym,lecz nie wierzyłam….ale poczułam to;). Dotarło tez do mnie skąd wziął się ” śmieszny” dla mnie początkowo limit 11 godzin na dotarcie na najwyższy punkt biegu ” Seniora da Serra” . Kiedy tam wchodzę – czuje się trochę głodna i osłabiona. Wiem, że zzieleniałam i  się telepię. Wybiegają po mnie z obsługi i mówią, że źle wyglądam i że mam siąść. Siadam w kamiennym domku. W głośnikach AC DC,
pyszne jedzenie. Skaczą koło mnie jak nienormalni. Nagle pada zdanie:
–  Masz najcięższy plecak ze wszystkich biegaczy…mogę wiedzieć dlaczego?

  • Mam tam kosmetyczkę żeby poprawić make up przed metą
  • Zapada cisza…

Wpatruje się we mnie i mówi:

  • Nie mówisz serio prawda?
  • Nie …szminkę mam w spodenkach…
  • Po czym wyciągam moja pomadkę i nabłyszczam ile wlezie ( potem te spodenki uparłam ze szminką niszcząc spodenki oraz inne ubrania). Na szczycie robię 22 pompki. Wywołuje to ogólną wesołość wśród ekipy.
  • Tak było na Senhora Da Serra:

14

15

  • Jestem najedzona, spokojna i co najgorsze – jestem przekonana ze tak naprawdę to Duoro Ultra Trail jest juz za mną. Dałam sobie wmówić, ze najciężej jest do 40 km, a potem już z górki…
    I tak naprawdę tu zaczyna się mroczna strona Duoro ;). Najpierw jakieś 3 km biegniemy po piachu. Potem następuje takie zejście, że mnie zatkało. Nie uświadczysz takiego w Bieszczadach. Łapami trzymam się skały i zeskakuję na inne- jest ślisko i mega stromo….ale idzie mi to dobrze. Pedrowi  gorzej. Bruno ma obcykane. Zaczyna się ból….bolało już wcześniej, ale zaczyna się ten PRAWDZIWY. Syndrom dymiącego uda. Widzę, że są cholernie opuchnięte, a to dopiero 55 km. Nie zgadzają nam się
    odległości z punktami. Pojawiają się pierwsze oznaki zdenerwowania i cierpienia u Pedra. Chłopaki coś tam rzucają  w swoją stronę. Ja zaczynam się bać ze bieg jest dłuższy niż 80 km…takie tam lęki po Rzeźniku;).
  • Jem leki przeciwbólowe, jem kanapki – już bardziej na siłę niż z chęci. Wbiegamy  do miasteczka. Leniwa sobota- mieszkańcy to głownie uprawcy ziemi- uśmiechnięci spracowani ludzie -spacerują, patrzą w dal, dopingują nas, albo  siedzą w tych małych knajpkach i piją kawę.

16

  • Patrzę na Bruna i mowię – Błagam kup mi piwo ( bo przecież ja nie wzięłam pieniędzy)
    Patrzy na mnie i widzę, że on widzi, że nie żartuję.  On pije kawę, a ja Sagres MINI. Ludzie!!!!Pobyt w tej knajpce trwał 1,5 minuty, a dla mnie to było jak Sylwester w Paryżu. A smak tego browara będę pamiętać do końca moich dni….zmrużyłam oczy , wzięłam łyka. Bruno chyba chciał coś powiedzieć, ale powstrzymałam go gestem ręki , mówiąc : Weź bądź cicho…mam orgazm….
    Kilometr dalej byłam już całkiem pewna ze było to ostatnie szczytowanie…podejście mnie zniszczyło…sapałam…prawie się dusiłam. Dwa kroki do przodu, jeden w tył…uda mi pękały… Pokaleczyłam ręce o jakieś kolczaste krzaki przytrzymać.
    Na górze  siadłam, kręciło mi się w głowie…
  • I nagle z takiej uśmiechniętej, zamieniłam się we wrak…

12

13

  • I wecie co? Właśnie to kocham najbardziej w tych moich porąbanych biegach. Że wysiłek fizyczny jest w stanie w ciągu kilkunastu godzin przeczołgać mnie po całym wachlarzu stanów emocjonalnych. Od poczucia , ze jestem PÓŁBOGIEM („owalę to 80 km bez kijów i treningów, a Wy się patrzcie i uczcie  jak się to robi”;)), aż po kompletny upadek   moralny („Bruno, błagam Cię, idź dalej sam i pozwól mi tu umrzeć…”).
    Przedostatni punkt z jedzeniem – usytuowany w straży pożarnej. Bruno się przebiera, Pedro leży na glebie z nogami w gorze, ja siedzę i się  śmieję – zupełnie nie wiem dlaczego…Bruno wydaje mi krótkie polecenia: wyciągaj kurtkę, nakładaj lampę. Czuję, ze nie jest w nastroju do żartów. Pedro się nie podnosi. Pani podaje mi z przepraszającym uśmiechem biała ciapkę w misce i mówi, ze to wcześniej była zupa. Jem, chociaż żołądek juz boli….ale muszę.
    Krótka rozmowa miedzy chłopakami…Bruno wybiega i woła  mnie. Pedro dalej  na glebie. Zostaje.

17


  • Biegnę za nim i mówię, ze to z nim miał biec i że ja pójdę sama, że ma do niego wrócić. Ten się odwraca i mówi, ze Pedro ma problemy z żołądkiem i ze właśnie skończył swój bieg. I czy naprawdę chcę biec 20 km sama. Prawda taka, że nie chcę. Jest mi strasznie przykro , ale ruszam za nim pokornie. To co mnie spotkało na kolejnych 20 km, będę pamietać do końca życia. W górę, w dół, w górę, w dół, w górę, w dół….w cholernych ciemnościach, z bolącym brzuchem i z nogami, które paliły żywym ogniem.
  • Na jednym z podejść czuję, ze odlatuję…zimno, ciepło, tracę kontakt z bazą. Widzę jego rękę w ciemności…chodź… Łapie mnie za rękę i ciągnie do góry. Kilka kilometrów dalej mam już opracowany system. Jak mi da rękę to idę 16 kroków do góry. Bez ręki robię 8 i odpoczywam.
    Zadaje mu 70 razy pytanie jak daleko do ostatniego punktu. Na zegarku ma więcej kilometrów niż wskazuje profil trasy. Ciągle  się wspinamy a punktu nie widać…
    Kiedy zadaje pytanie  kolejny raz odwraca się i mówi: Sylwia …. Kurwa…nie wiem! Rozumiesz? Naprawdę powiedział „k…a”. Zdążył się nauczyć.
    I mniej więcej w tym momencie gaśnie moja czołówka. Ot tak. Po prostu. Szach mag. W górach . OK 15 km do mety… Mam powerbank – ale nie robi. Idę i świece sonie pod nogi….gejfonem. I uwierzcie mi – brechtam się pod nosem. Bruno pyta z czego ja się śmieje do cholery, ale nie jestem w stanie wyjaśnić.
  • Dochodzę na górę  widzę pierwszy domek – taki z kamieni…ledwo żyję. Siadam na glebie. Bruno wyciąga ręce – wstań.  Ale nie wstaję…On mówi : Vai Sylwia, Vai…chcesz bombeiros ?????( bombeiro to po portugalsku strażak;)). Chodzi mu o to czy chce zostać w lesie na noc żeby mnie strażacy ściągali;). Ale ja nie wstaję. Pada zdanie miesiąca:
    Bruno muszę pomyśleć o moim życiu .
    Zatyka go. A wiem, ze dla kogoś kto ma dużo sił – jak on- nie ma nic gorszego niż taka mameja, która siada. Mówi: czekam na punkcie.
  • I odchodzi.
  • Zostaje sama. Cisza. Patrzę w niebo, całe zbryzgane gwiazdami. Myśle sobie….nie wytrzymał chłopina dłużej. Nic dziwnego…. Kurde jestem w górach bez światła…umrę tu…zjedzą mnie jakieś portugalskie dzikie świnie…Tej niesamowitej ciszy było ok 20 sekund.
  •  Nagle w ciemności pada zdanie : Sylwia…..to za rogiem …Ten pierwszy kamienny domek był punktem!!!Podrywam się!Lecę;).
  • Wbijam do domku i patrzę a tam się Porto chłodzi!Cap  za butelkę! Dziwią się dość mocno nalewając mi kielonka  porto. Bruno mówi do obsługi : ona jest z Polski!
    Ruszamy na ostatnie 10 km…i wcale nie było tylko w dół. Za każdym razem jak widziałam biała szarfę przy dróżce wiodącej w górę, puszczałam solidną ” k…ę”. Bruno juz tez. Na tym etapie dużo gadaliśmy. On opowiedział mi jak stracił oko, a w zamian chciał koniecznie wiedzieć o czym myślałam, kiedy powiedziałam ze chce pomysleć o życiu;). On mi powiedział, ze nie lubi samby, a ja jemu o moim powrocie autostopem z Portugalii do Polski 8’lat temu. Bardzo go bawiło jak mówię po portugalsku.
  •  Kiedy dobiegliśmy  na płaski teren powiedział – może spróbujesz biec? I spróbowałam. Doznanie – nie moje nogi! Ciało obce …zero panowania nad sytuacją.77 km Duoro Ultra Trail. Z ust reprezentacji Polski pada zdanie:
  • – Bruno, ja nie lubię biegać.
  • Staje jak wmurowany. Śmieje się, przytula mnie i uprawiamy dalszy marszobieg. Półtora kilometra do mety skręcamy do mety na ostatnie piwo. Mówi do mnie : jesteś finiszerem…

18

  • Pół kilometra do mety. Wyciągam flagę. Rozkładam ją za plecami i pytam Bruna: dobrze?
    Kiwa głowa, ze tak. Mówię: No i jesteś w błędzie! to flaga MONAKO!!!Ignorancie!
    Dobiegamy do muzeum. Z daleka słychać jego mamę, siostrę, dziewczynę…wszyscy czekają. I nagle w ciemności słyszę głos mojej facylitatorki !
    Zabra woła tak:
  • – Hhahhahah!!!!! Lasok biegnie, no biegnie!!!! Nie martw się ukoronują Cię. Dołożyli  medali!! (???)
    Mylę trasę, chcę wbić po schodach na dach muzeum. Wołają, że nie tędy droga . Ostatnie metry, tunel i słyszę oklaski na mecie, gratulacje, biją brawo.

23

24

  • Zdjęcia, wywiad… dziękuję Brunowi, który z telefonem w ręku wygląda jakby przyszedł popatrzeć….
    Mam łzy w oczach i jestem bardzo wzruszona. Udzielam wywiadu, chcę po portugalsku. Mówię do mikrofonu: Nie mam nóg. Ten stan utrzymywał się jeszcze przez trzy dni…
  • Zabra nakręciła nawet film kalkulatorem:
  • Facylitatorka przyniosła wszystko – ubranie na zmianę . Ale nie wzięła butów…myję nogi w zlewie w muzeum. Jeden paznokieć ledwo się trzyma. Kilka pęcherzy. Nie nakładam butów. Chodzę na boso.
    5 minut za mną na mecie była 72 – letnia Analice. Uściskałyśmy się i mówiła, że dawno temu miała kumpelkę z Polski. 25
  • Odpoczęłam, zjadłam, widzę Pedra. Pochodzę i mówię, że mi przykro…a on do mnie :  co???? Przecież ukończyłem!!!!!! Patrzę – ma medal!!! Piszczę z radochy. Podniósł się najprawdopodobniej na widok Starszej pani na punkcie na którym zgasł. Kiedy leżysz padnięty i widzisz jak wbiega 72 latka i daje radę to tez byś zmartwychwstał. Nie muszę chyba mówić, ze kamień spadł mi z serca…
    Plan był taki, że śpimy z Zabrą nad rzeką. Ale zimno….strasznie nie lubię tego momentu kiedy dopada człowieka to zimno z wycięczenia…Poszłyśmy do muzeum i pytam pana z kasy czy możemy spać w muzeum, bo jest 2 w nocy a nie mamy jak wrócić… Jego oczy były duże. Na szczęście się nie zgodził;). I tu tez organizator razem z Zabra stanęli na wysokości zadania. Znalazła się kolejna dobra dusza- dowiozła nas miła dziewczyna.
    Następny dzień – nie mogłam nawet stać. Wywracało mnie do tyłu.
    Byłam kulejącą atrakcją Peso da Regua. Z medalem na szyi. Trzy dni spał ze mną w łóżku. W nocy sprawdzałam czy na pewno to nie był sen i macałam go pod poduszką.

19

20

    • Był taki moment na biegu – zgięta w pół staruszka a z nią jakieś 70 kóz. Zablokowana trasa i Biegacze którzy pomagali jej ogarnąć te kozy w panice:). Nie wiem po co ale się tym z Wami podzielę:
      26

  • Brunowi dziękowałam milion razy.  Niech Los dopomoże wszystkim którzy przyczynili się do mojej wizyty na mecie Duoro Ultra Trail. A było  ich dużo…
  • Tylko co to do cholery za wyraz … Facylitatorka????
  • A! Ponieważ za Rzeźnika mam 4 punkty i za DUT tez 4. Zapisałam się na MIUT – Madeira  Island Ultra Trail;). Ałaaaaa!!!!
  • Dzięki za uwagę.

 

Post Douro Ultra Trail pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/4054-2/feed/ 2
Peppa w raju, czyli Łemkowyna Ultra Trail 80 http://www.szuranie.pl/peppa-raju-czyli-lemkowyna-ultra-trail-80/ http://www.szuranie.pl/peppa-raju-czyli-lemkowyna-ultra-trail-80/#comments Wed, 26 Oct 2016 12:43:19 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=4013 Każdy rodzic z niedużym stażem zrozumie tytuł. Pozostałym szybko wyjaśniam, że Świnka Peppa to brytyjska kreskówka w oszczędnej formie, przesycona pozytywnymi emocjami. Ulubioną zabawą bohaterki jest taplanie się w błotnych kałużach. Ponieważ każdy, kto interesuje się biegami górskimi na dystansie ultra a nie brał udziału w Łemko, ma serdecznie dość opowieści o błocie, ja ograniczę […]

Post Peppa w raju, czyli Łemkowyna Ultra Trail 80 pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
Każdy rodzic z niedużym stażem zrozumie tytuł. Pozostałym szybko wyjaśniam, że Świnka Peppa to brytyjska kreskówka w oszczędnej formie, przesycona pozytywnymi emocjami. Ulubioną zabawą bohaterki jest taplanie się w błotnych kałużach. Ponieważ każdy, kto interesuje się biegami górskimi na dystansie ultra a nie brał udziału w Łemko, ma serdecznie dość opowieści o błocie, ja ograniczę się do jednego zdania. Błoto owszem było, miejscami po kostki, gdzie indziej po łydki, czasami nawet pojawiały się zbawienne potoki (po nastym przestałem je liczyć), w których można było wypłukać się ze zbędnego kilograma mazi.

Opowieść będzie krótka, bo pora startu jest moją zwyczajową porą głębokiego snu. Dokładnie tak się biegło. Po uporaniu się z pogonią, o której opowiem później, wpadłem w trans i tak do samej mety. Super komiczna sytuacja miała później miejsce, gdy stoję pod wiatą myjąc twarz i ręce w cieknącej z dachu deszczówce. Turyści i członkowie obsługi imprezy stali i przyglądali się, coś szeptali między sobą, po czym ktoś zwrócił mi uwagę, że 2 metry dalej jest otwarta na oścież obszerna ubikacja z dużymi umywalkami dla zawodników. Zaczęliśmy śmiać się ze mnie.

Wystartowaliśmy w miarę spokojnie. Od początku utworzyła się grupka czołowa, z której na szczycie pierwszego wzniesienia została czwórka. Dwóch biegaczy przede mną grzebało się na zbiegu lub raczej przemieszczaniu się w dół używając wszelakich technik samoobrony. Biegliśmy trasą po liftingu zawodników z ŁUT 150, którzy wystartowali godzinę wcześniej. Wtem zza krzaków wyskoczył czwarty i śmignął jak szatan. Planowałem zbiec spokojnie za moimi ostrożnymi rywalami i zaatakować przed kolejnym zbiegiem, ale w tej sytuacji nie mogłem wypuścić uciekiniera. Pokonałem zjazd stylem zmiennym, raz śmigiem raz carvingiem (narciarze wiedzą o co chodzi), zacząłem nadrabiać stratę na wypłaszczeniu, dogoniłem go na podejściu. Klasycznie dla mnie w takich sytuacjach zacząłem sprawdzać rywala podchwytliwymi pytaniami typu: utrzymasz to tempo? Nie był rozmowny. Odniosłem wrażenie, że moje pytania są dla niego irytujące. Wiem, wiem, często jestem upierdliwy i jego reakcja była w pełni usprawiedliwiona. Dlatego też zostawiłem go na kolejnym mniejszym wzniesieniu podbiegając je. Na kolejnym zbiegu oczywiście dogonił mnie i wyprzedził. Później ja wyprzedziłem jego i może zabawa w kotka i myszkę trwała by dłużej, gdyby nie długa prosta lekko do góry i dość łatwy technicznie zbieg, na którym nie dałem się dogonić gnając ile fabryka dała. Później jeszcze kawałek trzymałem wysokie tempo aby pozbawić rywala nadziei. Kto się ściga ten wie, ile znaczy kontakt wzrokowy. Gdy widzisz innego zawodnika, odzywa się pierwotna potrzeba pogoni. Zapominasz o zmęczeniu i bólu, pragniesz wbić kolce butów w dupę przeciwnika i wyprzedzać, wyprzedzać, wyprzedzać! A tak, gdy nie widzisz, nie czujesz krwi w mętnej wodzie, tracisz wolę walki a organizm przechodzi w tryb holowania ciała na metę możliwie szybko.

Na punkcie w Bartnem (48km) miałem 9min przewagi. Oczywiście nie wiedziałem o tym. Odwracałem się na wzniesieniach, gdy dłuższy czas nie wyprzedzałem zawodników z ŁUT 150, ale nie widziałem wrogiej czołówki. To mi dawało duży komfort psychiczny. Bóle pojawiały się po 35km. Raz biodro, później kolano, później znowu biodro. Czytałem gdzieś, że podczas ultra bóle pojawiają się i znikają zastępowane innymi. Tym razem dokładnie tak było i u mnie. Najgorszy był kamień, który wpadł przez rozdartą siateczkę buta i zagnieździł się po środku stopy. To był chyba 65km. Nie mogłem się zatrzymać, bo odczepienie stuptutu, rozsznurowanie i zdjęcie buta a później przyległej skarpety ryzykując skurczami wszystkich mięśni od pasa w dół, to naprawdę ogromne wyzwanie. Założenie buta i zasznurowanie jest jeszcze trudniejsze. Pogodziłem się z perspektywą 2 godzin tarcia a w konsekwencji ogromnego odcisku , z zaciśniętymi zębami biegłem dalej. Ostatnie 10km to mega kryzys. Wiele kosztowało mnie utrzymanie biegu na pagórkach, ale udało się. Na mecie okazało się, że zawodnik który był drugi, miał ponad godzinę straty. Ten zbiegowy szatan, z którym się ganiałem wcześniej, zszedł z trasy. Nie wiem, co się stało. Mogę śmiało przypuszczać, że w końcu zrobił sobie krzywdę na zbiegach, które moim zdaniem robił za szybko jak na panujące warunki. A może coś innego? Tego się nie dowiem. W tym miejscu gratuluję wszystkim 70 zawodnikom ze 110 zgłoszonych, którzy ukończyli. Kawał dobrej roboty! Jednocześnie wyrazy współczucia każdemu z 24 zawodników, którzy nie zmieścili się w limicie i tych co z przyczyn mniej lub bardziej obiektywnych musieli zejść z trasy – bo bardzo trudna decyzja.

Krynica – Chyrowa, 80km i 3300 up

Czas 9h25:55 miejsce open I

Podziękowania:

CKBabcie za wspólne treningi i wsparcie.

Łukasz Woźniak nasz teamowy trener za doskonałe przygotowanie kondycyjne.

Krzychu Pogorzelski za masę porad i wspólne szlifowanie techniki.

Paweł Kosin za wsparcie przed startem i w ogóle fajny gość jesteś.

Karol Poszalski z uroczą Czorną blondi żoną – ratunek logistyczny i wyśmienite towarzystwo

Żona Aga – że wciąż to wytrzymuje.

Post Peppa w raju, czyli Łemkowyna Ultra Trail 80 pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/peppa-raju-czyli-lemkowyna-ultra-trail-80/feed/ 1
Moja pierwsza połówka http://www.szuranie.pl/moja-pierwsza-polowka/ http://www.szuranie.pl/moja-pierwsza-polowka/#comments Thu, 01 Sep 2016 23:05:01 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=3998 Łatwo nie było. Ale też nikt nie mówił, że będzie. No może oprócz Jonia :) Jak zwykle w swoim stylu zachęcił: "Zobaczysz, że to pierdykniesz". No to pierdyknąłem. Ale od początku.

Post Moja pierwsza połówka pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
Łatwo nie było. Ale też nikt nie mówił, że będzie. No może oprócz Jonia Jak zwykle w swoim stylu zachęcił: „Zobaczysz, że to pierdykniesz”. No to pierdyknąłem. Ale od początku.

Nie jestem sportowcem. Raczej panem w średnim wieku, który czuje się na jakieś 35 lat (więc chyba nieźle :), który do niedawna prowadził raczej zwykły tryb życia, tzn. praca, po południu dzieci, raczej mało ruchu, od czasu do czasu piwko czy hamburger.
Przygodę z bieganiem zaczynałem trzykrotnie. Ten ostatni raz zaczął się w kwietniu tego roku. Wiosną truchtałem bardzo nieregularnie, ale od kwietnia szuram 2 lub 3 razy w tygodniu. Zazwyczaj ok. 10 km, czasem 7-8, innym razem 12. Wcześniej zmieniłem nieco sposób odżywiania. W grudniu 2014 na wadze widziałem już 92 kg. Źle mi z tym było. Dzięki mojej Kasi zmieniliśmy dietę, najpierw na 3 miesiące zrezygnowaliśmy z mięsa, nabiału i pszenicy. Chodziło o oczyszczenie organizmu. Opłaciło się. Czułem się lżejszy, miałem więcej energii a po 5-6 miesiącach waga spadła o ponad 8 kg. Po 3 miesiącach oczyszczania skończyliśmy z tak rygorystycznym żywieniem, ale dobre nawyki pozostały, tzn. kawa bez mleka, zdecydowanie mniej nabiału, mniej mięsa i dobrze mi z tym.

fullsizeoutput_2b51-1

Bieganie zaczęło sprawiać mi coraz większą frajdę. Dzięki niemu czułem, że robię coś naprawdę dla siebie, wiedziałem, że jestem zdrowszy, udowadniałem sobie, że mogę i potrafię robić coś jeszcze lepiej. Pierwszy cel zdobyłem w zeszłym roku. Zapisałem się na Bieg Powstania Warszawskiego. 10 km było dla mnie wtedy nie lada wyzwaniem. Dobrze pamiętam tę euforię na ostatnich kilkudziesięciu metrach trasy

A później coś zdechło. Kilka biegów jesienią w odstępach kilkutygodniowych i długa przerwa. Aż do wiosny. A wtedy zaczęło się kręcić. Zacząłem biegać rano. Nie mam problemu ze wstawaniem, więc wyjście z domu o 5.30, czy 6 nie sprawiało mi kłopotu. Pogoda dopisywała, było jasno, przyjemnie chłodno i sucho. No i zauważyłem, że biega się coraz łatwiej, że w zasadzie za każdym razem jestem w stanie przebiec 10 czy 11 km, zaczęła się wspólna mobilizacja na Facebooku, zwłaszcza z Beatą, która jak raz „trzasnęła” 15 km to zaproponowała, że do końca wakacji powinniśmy zrobić 20 km trasę. Każdy swoją. Pierwszy raz poniosło mnie w czerwcu. W środę, w połowie czerwca pobiegłem 14 km. Tak się zapuściłem gdzieś na pola i łąki wilanowskie, że nie było wyjścia, trzeba było jakoś wrócić do domu Po 3 dniach, w niedzielę, znowu rekord, tym razem 15 km. Byłem z siebie bardzo dumny. Wtedy pierwszy raz uwierzyłem, że mogę przebiec 20 km, ale półmaraton nawet przez głowę mi nie przeszedł, czyli… zabrakło wyznaczenia określonego celu. Co prawda, miałem z tyłu głowy, że do końca wakacji chcę przebiec 20 km, ale wiecie jak to jest… nie zapisane, nie sprecyzowane, nie wiem, czy dałbym radę. Aż 2 lub 3 sierpnia zadzwoniłem do Jonia z szuranie.pl. Chciałem pogadać, dowiedzieć się co słychać i tak zupełnie przy okazji napomknąłem mu, że chciałbym do końca sierpnia przebiec 20 km. A on na to: No to masz super imprezę w Warszawie 28 sierpnia, BMW Półmaraton Praski. Zapisz się.

Jestem pewien, że gdybym sam znalazł tę imprezę w internecie, nie zapisałbym się, bo nie wierzyłbym, że dam radę. A tak, od słowa, do słowa, niby przypadkiem (chociaż, czy rozmowa z Joniem mogła być przypadkiem?) uwierzyłem, zrozumiałem, że to będzie właściwy cel – i 3 sierpnia się zapisałem!
Co dalej? Nie, moje życie nie zmieniło się o 180 stopni Zaplanowałem tylko treningi, biorąc pod uwagę rady Jonia oraz wskazówki ze strony półmaratonu. Co prawda ściśle się ich nie trzymałem, ale starałem się realizować jak najlepiej. To wtedy, w niedzielę, 3 tygodnie przed startem poszedłem pobiegać nie na kilometry, tylko na czas. Około 2 godzin. I przebiegłem 18 km. Stopy trochę mi spuchły i musiałem odczekać kilka dni, zanim znów włożyłem biegowe buty. Wiedziałem już, że kolejny tak długi bieg – to będzie dopiero sam półmaraton. Trenowałem więc krótsze dystanse, z kilkoma szybszymi odcinkami, co miało mi dać wytrzymałość. Czy byłem dobrze przygotowany do takiego dystansu? Na pewno mogłem wiele rzeczy zrobić lepiej. Ale też nie czuję, że podszedłem do biegu niejako z marszu.

78320-PPRW16-5642-21-000101-pprw16_01_mz_20160828_110221_1
Sam bieg? Wszystko przygotowane dzień wcześniej, wiedziałem, że będzie gorąco, więc piłem dużo wody w sobotę, a moja Kasia własnoręcznie przygotowała mi żel energetyczny i batoniki na później Nie brałem ze sobą żadnych rzeczy, tylko od razu w stroju pojechałem metrem na start. Praktycznie na każdej stacji wsiadali kolejni uczestnicy w żółtych koszulkach Wspaniała atmosfera i entuzjazm, trudno to porównać, do czegoś innego. Później rozgrzewka, przejście do stref i oczekiwanie na start. Zapisałem się do przedostatniej grupy, czyli czas – 2h, ale wiedziałem, że trasa zajmie mi dłużej. Prawdę mówiąc myślałem, że między 2.15 a 2.30 i okazało się, że dobiegłem w 2.19
Czas nie był moim celem, jako nowicjusz chciałem po prostu dobiec na metę i udowodnić sobie, że można. Przez chwilę sądziłem, że może spróbuję trzymać się zająca na 2h, ale to było dla mnie jednak nieco za szybko. Zając się zgubił Udało mi się trzymać moje, równe tempo przez kilka pierwszych kilometrów. 6 i 7 kilometr był nawet nieco szybszy. A później zaczęły się schody. Układ trasy wpłynął na odczucia, gdy wybiegliśmy na Wał Miedzeszyński i najpierw biegliśmy na południe, by w pewnym miejscu zawrócić i pobiec prawie do końca na północ. Ta droga na południe strasznie się dłużyła, słońce świeciło już wtedy dosyć mocno i ok. 12 km sięgnąłem po żel od Kasi. Pomogło, tym bardziej, że za chwilę był też punkt z wodą. No i tak do mniej więcej 14-15 km jakoś jeszcze było, a później zwyczajnie zaczęło mi brakować sił. Myślałem, że zaczną mnie boleć stopy, biodra, czy coś innego, a tu po prostu zaczęło mi brakować powietrza i musiałem od czasu do czasu przejść do marszu. Im bliżej mety, tym tego maszerowania było coraz więcej. Karetki, które co chwilę od 15 km zabierały kolejne osoby też nie pomagały…
Na ostatnim zakręcie okazało się, że nie biegniemy od razu w prawo, tylko jeszcze musimy okrążyć skrzyżowanie, zażartowałem, że „cholera, jeszcze jeden objazd” co rozśmieszyło sąsiadów i dalej jakoś już poszło. Dobrze pamiętam ostatnią prostą, bo biegnie się już przez park, w dół, no i wypatrzyłem moją Kasię z Piotrusiem i Olusiem, którzy przyszli „kibicować” tacie
Linia mety i tym razem zamiast euforii, jakby zdziwienie, że to już. Że już dalej nie trzeba biec Później medal, paczka z jedzeniem i woda, standard. Pierwsza chwila słabości, gdy już znalazłem moją rodzinę, musiałem usiąść, bo autentycznie poczułem, że mogę upaść. Zjadłem batonik, banana, woda i już było lepiej. Chłopcy poszli do strefy dla dzieci, a ja trochę się porozciągałem i poszedłem pod prysznic. W ogóle muszę przyznać, że choć nie mam porównania, bo był to mój pierwszy półmaraton, to organizacja była naprawdę na medal.
78320-PPRW16-5642-21-000101-pprw16_01_mwd_20160828_110233
Woda i banany były dobrze rozlokowane, były też kurtyny wodne itd. Druga chwila słabości to nieco ponad 2 godziny po mecie. Szliśmy wolnym spacerkiem, ale na silnym słońcu i znów poczułem, że muszę usiąść. Napiłem się soku, zjadłem obiad i siły wróciły No i jeszcze jedna ciekawa obserwacja. Myślałem, że jak wrócę do domu, to pewnie się zdrzemnę, ale po 16 w ogóle nie mogłem usnąć. Spać poszedłem wcześnie, bo tuż po 22, ale po 2 w nocy obudziłem się i poczułem się wyspany. Poczytałem więc sobie do 5 nad ranem i dopiero wtedy położyłem się znowu na jakieś półtorej godziny. Adrenalina? Może.
Dwa dni po półmaratonie ani nogi, ani stopy nie bolą mnie tak, jak po tych wcześniejszych 18 km. Trochę biodra dokuczają. Ale pewnie jutro wyjdę już na jakiś truchcik No i trzeba wyznaczyć kolejny cel. Teraz może ten przyjemny Bieg Niepodległości, a później, kto wie, może znów półmaraton na wiosnę? Pod koniec marca jest PZU Półmaraton Warszawski…Czy kiedyś pobiegnę maraton? Na dziś brzmi to dla mnie niedorzecznie. Ale jeszcze 2 miesiące temu wyśmiałbym kogoś, kto by mi powiedział, że przebiegnę półmaraton. A rok temu, że można sobie spokojnie pobiec 10 km…Wiem jedno. Wszystko jest możliwe, zależy tylko, w jaki sposób o tym czymś sobie myślimy. Czy w kategorii „to piękne, ale dla mnie za trudne”, czy też „tego właśnie chcę i dam radę”. W moim przypadku, było mi łatwiej dzięki ogromnemu, codziennemu wsparciu mojej Kasi. To ona każdego dnia udowadnia mi, że im więcej dużych rzeczy sobie zaplanujemy, tym więcej możemy osiągnąć i że warto się trudzić. I za to dziękuję Ci Kasiu!
fullsizeoutput_2b69-1

Warto postawić sobie cel. Nawet taki, który wydaje się nieosiągalny. A później zaplanować wszystko tak, żeby ten cel osiągnąć. A wtedy łatwiej myśli się o sobie i swoich planach na przyszłość. Bo skoro w sporcie się da, to przecież w innych dziedzinach też, nie?

Paweł Świąder

Post Moja pierwsza połówka pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/moja-pierwsza-polowka/feed/ 5
Orlen – 42 km 40 minut szybciej http://www.szuranie.pl/orlenmarathon/ http://www.szuranie.pl/orlenmarathon/#comments Fri, 20 May 2016 10:34:15 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=3964 Poprzedni rok był w moim wykonaniu dramatyczny, nie ma co już się nad tym rozwodzić, bo robiłem to w poprzednim wpisie o warszawskiej połówce. Ten zaczął się lepiej, więcej biegania, waga w dół, udało się urozmaicić treningi. Pojawiły się jakieś szybsze akcenty, podbiegi, siłownia, trochę cardio. Jednak maratonu w planach nie miałem. Co więcej nie […]

Post Orlen – 42 km 40 minut szybciej pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
Poprzedni rok był w moim wykonaniu dramatyczny, nie ma co już się nad tym rozwodzić, bo robiłem to w poprzednim wpisie o warszawskiej połówce. Ten zaczął się lepiej, więcej biegania, waga w dół, udało się urozmaicić treningi. Pojawiły się jakieś szybsze akcenty, podbiegi, siłownia, trochę cardio. Jednak maratonu w planach nie miałem. Co więcej nie miałem żadnych planów biegowych, zero profesjonalizmu:) Co będzie to będzie. Wyszła dyszka w Kielcach z życiówką, później moja czwarta warszawska połówka, też z życiówką i…pojawił się w głowie głupi pomysł (bo przecież na ostatnich kilometrach w zeszłym roku w Paryżu mówiłem sobie, że już nigdy więcej!). Na dwa tygodnie przed startem królewskiego dystansu zapisałem się.

Wybrałem najtańszą opcję bez koszulek i innych cudów, zresztą chyba nawet nie było wielkiego wyboru, w sumie to tuż przed imprezą. Jakie miałem plany na te 42 km? Wiedziałem, że bez życiówki nie wracam, a że nie była ona jakaś wyjątkowo wyśrubowana :))) to czułem, że może być dobrze. Dobre dwa starty (jak na mnie) w 2016 roku dawały nadzieję. Życiówka życiówką, ale marzyło mi się zejście poniżej 4 godzin. Tuż po moim pierwszym maratonie ( 4:35:54 w Wiedniu w 2014) usłyszałem teksty, że maraton powyżej 4 godzin to nie maraton, że się nie liczy i takie tam pierdoły. W dupie to miałem oczywiście i totalnie się z tym nie zgadzam, ale gdzieś tam z tyłu głowy zostało.

Tylko, że maraton to nie taka popierdółka i nawet nie mam na myśli tutaj samego przebierania nogami. Start rano, odbiór pakietów no i w sumie to trochę kawałek, żeby jechać (mimo, że z Kielc to tylko jakieś 160 km) w niedzielę rano. Spania nie mamy, kasy na hotele też nie za bardzo… Ale po raz kolejny (choć po raz pierwszy w takim temacie) z pomocą przyszła Najlepsza Drużyna Świata – Drużyna Bartka. Na fejsbukowej grupie dwie osoby zaproponowały nocleg u siebie, jedna dodatkowo odezwała się w wiadomości prywatnej. To mega miłe, mocno niezręcznie było odmawiać, ale musiałem (musieliśmy) wybrać. Ostatecznie w cztery osoby wyruszamy w sobotę tuż po pracy (meczu) do Beaty. Droga mija ekspresowo, Dulu śmieje się bez przerwy, świetne towarzystwo, śmichy chichy, momentalnie jesteśmy u…Oli. Ola znana w internetach z Pora na Majora zrobiła nam wielką frajdę i kupiła to i owo na expo przed biegiem. Pakunki odbieramy, żartujemy (?!) o wyjeździe do Rio, a na koniec dowiaduje się, że na kwalifikacje raczej szans nie mam, bo te 2:11 to trzeba zrobić na 42 a nie na 21 km Życie traci sens, ale cóż zrobić, zna się lepiej:)

Klucząc pod Warszawą po uliczkach o pięknie brzmiących nazwach trafiamy do bazy. Na miejscu spotykamy jeszcze Agnieszkę i w znakomitym towarzystwie siadamy do przepysznej makaronowej kolacji przygotowanej przez gospodynię. Podoba mi się ogromnie, u wszystkich (chyba nawet u dwóch nie biegnących osób) czuć delikatne podniecenie tym co przyniesie niedziela. Jest tak fajnie, że kładziemy się późno, nawet bardzo późno. Pompujemy materace, rozkładamy karimaty i próbujemy usnąć, chociaż Dulu śmieje się bez przerwy:) Bardzo krótka noc mija błyskawicznie. Przed 7.00, po śniadaniu wychodzimy zabierając ze sobą…trzy rowery. Beata znakomicie ogarnęła logistycznie całą wyprawę, oprócz przenocowania nas zorganizowała także całą wyprawę oraz stworzyła znakomite mobilne centrum dopingu, ale o tym później. Dojeżdżamy kolejką na stację Stadion w pociągu spotykając, dość niespodziewanie Marcina z Dulnik Biega, który zdradza, że „on tylko treningowo”, do 30 km i do domu:) Można i tak, ale w końcu przed nim za tydzień start w Pradze.

Pod stadionem spotykamy dużo znajomych, tradycyjna Bartkowa fota, ostatnie pożegnania, życzenia powodzenia, kopniaki w tyłek i lecimy na start. Wpadamy do stref praktycznie na ostatnią chwilę. Ruszają biegacze na 10 km i po chwilę my.

Przez kilka ostatnich dni zastanawiałem się na taktyką na ten bieg, nie wiedziałem jak go zaplanować. Najprościej było oczywiście naku…iać od początku, a później przyspieszyć:) ale jakoś nie ufałem w swoje siły na tyle, żebym był pewien, że będę w stanie biec negativem. Dużo bliżej mi było do taktyki na „sieZobaczy”, czyli biegnę swoje, a później „sieZobaczy”. I tak też zrobiłem. Na starcie dosyć przypadkowo zgarniam Kubę, który postanawia realizować mój „plan”. Oprócz pierwszego kilometra biegniemy dosyć szybko (jak na mnie oczywiście i dystans jaki przed nami), średnie tempo 5:10/km choć zdarza się także kilometr poniżej „piątki”. Po kilku kilometrach zauważam w ostatniej chwili „nasze” dziewczyny i Maćka, czyli dopingową ekipę rowerową. Kurde, mimo, że to mój trzeci maraton to taka sytuacja zdarza mi się po raz pierwszy, za granicą trudno o osobistych kibiców, co innego u siebie, w Warszawie:) Mimo, że widziałem ich kilka sekund, to dało to niezłego kopa. Od tego momentu wyczekiwałem i wypatrywałem „naszych” przez cały czas. Co jakiś czas Maciek śmignął z boku na rowerze wydzierając się w niebogłosy, kilka kilometrów dalej stały dziewczyny także się nie oszczędzając i tak co jakiś czas. Ogromny kop pozytywnej energii to dawało. Szkoda tylko, że nie zobaczyłem ich wszystkich na ostatnich 6-7 kilometrach…może bym to wygrał:)

Plan na „sieZobaczy” realizowałem idealnie, rano miałem delikatny problem żołądkowy w związku z tym trochę bałem się jeść i pić podczas biegu. Po raz pierwszy sięgnąłem po żel i picie na 21 km, weszło ładnie dlatego do najbliższego kosza wywaliłem cały zapas papieru toaletowego który „dźwigałem” od startu:) Pierwsze kilometry idealnie, pogoda znakomita, kibiców nawet sporo. Połówka weszła w 1:49, czyli nieźle. Gdyby nie Półmaraton Warszawski była by to moja życiówka. Zacząłem się nawet zastanawiać czy nie za szybko, bo szło totalnie bez problemów. Każdy kolejny kilometr spokojnie, w okolicach 5:10-5:20, tętno w normie, nogi działają. Wzorowo. Byłem ciekaw każdego kolejnego kilometra i tego co się stanie gdy jednak „coś” się stanie, wiedziałem, że musi się stać bo mimo tego, że przygotowany byłem w miarę dobrze, to nie wierzyłem, że w takim tempie mogę dobiec do 42 kilometra.

Gdzieś od 24 km trasa zrobiła się mało przyjemna, na początek bardzo ostry zbieg na którym mocno poczułem uda i o dziwo mimo, że z górki to musiałem zwolnić o jakieś 15 sekund/km bo czułem, że może się to skończyć skurczem. Przypomniał mi się mój maraton w Wiedniu, wtedy nie mogłem sobie z tym poradzić przez ładnych kilka kilometrów. Zwolniłem do 5:24/km i w takim tempie, aż do 35 kilometra. Po tym 24 kilometrze był najgorszy fragment trasy, miałem wrażenie, że zaraz dobiegniemy do…Radomia:) Wiało okropnie, z lewej strony pola, z prawej jakaś duża ulica. Było mało fajnie.

Na 30 km musiałem na sekundę się zatrzymać. Przed biegiem jako, że pogoda była taka jakaś niewyraźna i mogło padać wrzuciłem telefon do woreczka foliowego, takiego na kanapki. Wszystko razem do paska w którym miałem też dwa żele i magnez oraz w razie draki ketonal (o tym ostatnim więcej TUTAJ). Na 30 km chciałem wypić magnez i zjeść żel jednak za pierona nie mogłem odsunąć tej pieprzonej torebki na pasku nie przerywając biegu. Woreczek foliowy, ten od telefonu jakoś skurczysyńsko zaplątał się w suwak. Mordowałem się kilka ładnych minut biegnąc i szarpiąc się z suwakiem, no i jeszcze ta pieprzona kamera, którą trzymałem w ręce nie ułatwiała zadania. Zrezygnowany przeszedłem na kilka sekund do marszu, wyszarpałem torebkę, suwak puścił, zjadłem, wypiłem. Nawet przy okazji poprawiłem kawałkiem czekolady (mimo, że przecież nie lubię czekolady…). To był pierwszy kilometr powyżej 6min/km. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze to, że na chwilę stanąłem i…popsuła się głowa, a przy okazji zgubiłem Kubę, który poleciał do przodu.

Gdzieś tam spotkałem Olę, już na połówce w Warszawie obiecywała słodkości, jednak wtedy gnałem:) i zobaczyłem ją w ostatniej chwili. Miało się to odmienić na Orlenie i tak się stało. Słodyczy Ola miała mnóstwo, po tym wnioskowałem, że ostatni nie jestem:) Wziąłem minimarsa, z którym przez następny kilometr się męczyłem bo zgrabiałe palce nie mogły poradzić sobie z otwarciem tego pieprzonego papierka:) Z Olą chyba nie pogadałem. W sumie to się przyznam, że mało z tego pamiętam, dobrze, że odtworzyłem to później na kamerze…Sorki Ola, że mało byłem wylewny, ale wiesz…to Rio:) Ale super, że byłaś!

Przed biegiem ustawiłem w Garminie wirtualnego partnera na 3:59:59, na 35 km spojrzałem na wyliczenia, które pokazały, że mam 17 minut zapasu do złamania 4 godzin. To był chyba największy błąd, ten chwilowy marsz i świadomość, że mam tak duży zapas do zrealizowania mojego celu. Nogi wtedy czułem już mocno, najbardziej stopy, wiedziałem, że są w kiepskim stanie bo buty w których biegłem niestety okrutnie mnie obcierają i niszczą palce przy biegach dłuższych niż 20 km…No ale innych nie mam:) Składając to wszystko do kupy zaczęło się obijanie. Do tej pory biegłem na 3 godziny i 42 minuty, ale od 37 kilometra wszystkie kilometry (noo oprócz jednego) wchodziły w ponad 6 minut. Miałem świadomość, że nawet spacerkiem to i tak zmieszczę się poniżej tych 4 godzin i przestałem walczyć. Biegłem ale to takie klasyczne szuranie było raczej niż to co udawało się zrobić przez pierwsze 37 tysięcy metrów. Wypiłem wszystko co miałem, pojadłem bananów na punkcie i w żółwim tempie zbliżałem się do stadionu.

Nie wiem czy wszyscy tak mają, ale ostatnie kilkaset metrów przed maratońską metą to u mnie ogromne emocje. Zapomina się wtedy o wszystkim co boli, wydaje mi się, że lecę jak zwycięzca:), nastrój wręcz euforyczny pomieszany z ogromnym wzruszeniem. Nie nie popłakałem się, choć oczy zrobiły się jakoś dziwnie wilgotne. Ostatni zakręt i jakieś 200 metrów do mety. Cudowne uczucie! Mnóstwo ludzi przy barierkach, wyprzedzam kilka osób, ktoś z prawej strony krzyczy JONIU!, nie wiem kto, nie wiem czy znajomy czy może po prostu przeczytał to co nasmarowałem na swoim numerze startowym. 50 metrów, 10…META! Rzut oka na zegarek – 3:53:47, okrutnie się cieszę! Szybka piątka z Piotrkiem z Bartkowej drużyny, którego spotkałem dopiero na ostatnich metrach. Mam świadomość, że na tych 5 kilometrach przed metą straciłem mnóstwo czasu, ale z tyłu to miałem wtedy. Mam trójkę z przodu i wielką radochę! Misja wykonana, ŻYCIÓWKA POBITA O 40 MINUT !

Nogi mam w stanie okrutnym, czuję, że jak zdejmę buta to długo już nie założę… medal, folia, oczywiście fota:) i pod stacje szukać mojej mega ekipy. Dulu oczywiście się śmieje:) pobiegł 3:06 !, Aga z przygodami też na mecie. Kuba z którym trzymałem się do feralnego 30 km kilka minut przede mną. Wszyscy zadowoleni. Robi mi się strasznie zimno, zęby mi latają tak jak dzieciakom w Bałtyku po godzinie moczenia tyłków. Przez dłuższą chwilę wracam do życia i idziemy dopingować pozostałych na mecie, czekamy na naszych Bartkowiczów. Pojawia się Patryk, największy wojownik z „drewnianą nogą” też ukończył, a był to jego debiut. Zadowolenie wszystkich jest ogromne. Kolejką jedziemy na…lody. Po raz kolejny Beata spisała się mega jako gospodyni tego całego zamieszania, a jakby tego było mało to w domu czekał na nas przepyszny makaron i piwko:) Smakowało wybornie.

Podsumowując wyjazd był ogromnie udany, przede wszystkim ze względu na towarzystwo. Było świetnie! I tak sobie teraz z perspektywy czasu myślę, że…chyba jednak jeszcze kiedyś spróbuje, choć tuż po biegu byłem przekonany, że to mój ostatni uliczny maraton. Ale teraz tak sobie myślę, że czemu nie… Ale w identycznym, albo przynajmniej podobnym składzie osobowym.

Ogromne podziękowania przede wszystkim dla Beaty za przyjęcie, za ugoszczenie, za jedzenie, za kawałek miejsca na podłodze, za poranną pobudkę, pyszna kawę rano i bułki z miodem! Ukłony dla reszty ekipy, szczególnie tej najlepszej na świecie mobilnej grupy dopingowej, Beata, Kinga – dla której to był debiut „biegowy” i Maciek – byliście MEGA! Podziękowania dla całej Bartkowej Drużyny – Biegnę, żeby Bartek mógł biegać! Jednak bieganie u siebie to bieganie u siebie. Wiadomo, że Wiedeń czy szczególnie Paryż to inny świat, a tamte maratony przykrywają taki, mimo że chyba najsolidniej zorganizowany maraton w Polsce, czapką to jednak ludzie robią atmosferę, a jeśli są to bliscy ludzie to jest prawie jak wniebowzięcie:)

A tu można zobaczyć to co wyszło z dźwigania kamery przez 42 km:)

Kończąc, jeszcze jedne podziękowania dla chyba jednego z największych sprawców tych wyników w 2016 roku. Kilka lat temu zaczynając biegać szurać robiłem to aby pozbyć się nadmiernych kilogramów, trochę się to udało jednak bez szału. Poprzedni rok był fatalny biegowo i jedzeniowo wynik na wadze znowu niebezpiecznie zbliżał się do wartości trzycyfrowej. W grudniu zeszłego roku rozpocząłem współpracę z Fresh Diet. Zbilansowana dieta, pięć posiłków przywożonych rano pod drzwi, określona liczba kalorii i zadziałało. Od grudnia do startu w Orlen Warsaw Marathonie (24 kwietnia) pozbyłem się 13 kilogramów. Dużo to czy mało? Nie wiem, wiem jedno. Czuje się dużo lepiej, wyniki są niezłe, we wszystkich trzech startach w tym roku pobijałem życiówki nie pobijane od dwóch lat i to o ładnych kilka minut. 10 km – 4 minuty, półmaraton – 8 minut, maraton – 40 minut! O jedzeniu pudełkowym pisałem dużo na facebooku, na stronie u góry cały czas aktywna jest zakładka. Z całego serducha polecam, do smaków można się przyzwyczaić, finansowo to jak najbardziej do ogarnięcia, szerzej pisałem o tym TUTAJ.

 

Post Orlen – 42 km 40 minut szybciej pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/orlenmarathon/feed/ 3
Godzina czterdzieści i cztery http://www.szuranie.pl/godzina-czterdziesci-i-cztery/ http://www.szuranie.pl/godzina-czterdziesci-i-cztery/#comments Fri, 15 Apr 2016 23:37:23 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=3948 11. PZU Półmaraton Warszawski to moja czwarta z rzędu połówka w Warszawie. Pierwsza, ta cztery lata temu, była dla mnie mega wyzwaniem, był to pierwszy mój w życiu półmaraton, a wcześniej najwięcej przebiegłem coś w okolicach 16 km:) Umordowałem się wtedy przeokrutnie, ukończyłem w bólach w 2 godziny i 11 minut… Radochy miałem ogrom, ale sił […]

Post Godzina czterdzieści i cztery pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
11. PZU Półmaraton Warszawski to moja czwarta z rzędu połówka w Warszawie. Pierwsza, ta cztery lata temu, była dla mnie mega wyzwaniem, był to pierwszy mój w życiu półmaraton, a wcześniej najwięcej przebiegłem coś w okolicach 16 km:) Umordowałem się wtedy przeokrutnie, ukończyłem w bólach w 2 godziny i 11 minut… Radochy miałem ogrom, ale sił mnie kosztowało to mnóstwo. No i było wtedy baaardzo zimno. Bardzo bardzo! Tu o tym pisałem, o –> TUTAJ

W tym roku było trochę inaczej, nie przygotowywałem się jakoś specjalnie do tego biegu, w sumie to nawet jakoś dużo wcześniej o nim nie myślałem. Zapisałem się jakieś dwa tygodnie przed z myślą jakoś to będzie:) Gdzieś tam z tyłu głowy kołatała mi myśl o tym, że będę w stanie pobiec te 21 km w jakiś ludzki sposób, a może nawet złamać mój rekord ustanowiony ponad rok temu w Krakowie. Wynik na takim moim szuraczym poziomie (1:52). Po kiepskim poprzednim roku, w tym, 2016 jakoś tak przypadkowo szura mi się trochę lepiej. Pewnie to zasługa tych 12 czy nawet 13 kg mniej na wadze w porównaniu z grudniem 2015:) Oprócz tego, że przyłożyłem się troszkę bardziej do szurania, to jednak te kilogramy bardzo dużo mi to wszystko ułatwiły. Fajna (dla mnie, dla wielu z Was pewnie nie:) życiówka na 10 km w lutym (47:33) i teraz czułem, że może być kolejna okazja.

Do Warszawy ruszyliśmy o godzinie, o której myślałem, że w ogóle nie istnieje… No bo jak tu wstawać przed 5:00, tym bardziej, że dzień wcześniej „świętowałem” nasze zwycięstwo na stadionie w Niecieczy. Dobrze, że w miarę blisko do Kielc. Pełny FlorkoBUS zwiastował, że na pewno nie będzie nudno. Droga upłynęła na rozmowach o klasycznej dupie Maryni, tylko Patryk przysypiał…

W Warszawie dzięki tytułowej bohaterce wspomnianego busa odbieraliśmy pakiety od dobrego człowieka, który jakieś 20 sztuk odebrał nam dzień wcześniej. Pobranie wielkich białych worów umówione zostało w…Hotelu Mariot. Nie mogłem tego zmarnować i zamiast klasycznego, niebieskiego, luksusowego „toj toja” w strefie startu skorzystałem ze złotych klamek, mięciuchnych ręczników i  pachnących papierów do…wiecie czego w mariotowym kiblu. Klasa! Jak król świata!

Parkowisko znaleźliśmy przy hali Torwar, stąd kawałek drogi do startu. Niestety trochę spóźnieni nie wyrabiamy się na wspólną fotę najlepszej Drużyny świata, czyli wariatów biegających w koszulkach „Biegnę, żeby Bartek mógł biegać”. Nie dość, że się z nimi nie spotykam to za chwilę gubię tych z którymi przyszedłem. No cóż, będzie klasyczna „samotność maratończyka”, choć dookoła 13 tysięcy innych osób:) Kręcę się trochę w kółko zastanawiając się w której strefie stanąć. Marzy mi się złamanie 1:50, dobra idę do zajęcy z takimi chorągiewkami na plecach. Stoję pięć minut. Eeee, nie… ide do 1:45. I tak jeszcze ze dwa razy. W Garminie, jeszcze w busie, ustawiłem sobie virtualnego partnera na łamanie 1:50, czyli 5:10/km. Ostatecznie stanąłem sporo za zającami na 1:45 i sporo przed tymi na 1:50. Zawsze byłem zdecydowany!

Sen o Warszawie jak zwykle robi wrażenie i poszli. To, że do biegu nie przygotowałem się za bardzo świadczy też to, że nie wziąłem picia oraz żadnego jedzenia na trasę, żeli czy innych pałerbomb. Picie kupiłem po drodze na stacji, a jeden żel wziąłem od Florki w busie. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Nie napiłem się w czasie biegu nawet jednego łyka, ani nie zjadłem pół żelu, które oddałem w drodze powrotnej. Głupi byłem bo targałem prawie litrowy bidon ze sobą przez cały bieg. Gdyby nie on, to może bym to wygrał? Nie wiem, do teraz się zastanawiam:)

W tym roku w Biegu Pamięci Żołnierzy Wyklętych pierwszy raz w życiu miałem kilometry w tempie poniżej 5:00/km. Tutaj pierwszy kilometr powyżej „piątki” przydażył mi się dopiero na 3 km przed metą! A pierwsze wchodziły na tyle łatwo, że aż się hamowałem w obawie, że to wygląda zbyt podejrzanie. Pierwszy 4:50, kilka następnych po 4:30-4:40 i tak aż do wspomnianego 18 km. Nieźle. Biegłem oczywiście z kamerą i trochę wtedy żałowałem dwóch rzeczy, choć w sumie jednej z nich. Po pierwsze oczywiście wkurzała mnie i przeszkadzała, mimo, że duża nie jest, to bieg z czymś w łapie, uwiązanym prawie w łokciu zaczyna po godzinie przeszkadzać delikatnie, a po drugie żałowałem, że biegłem za szybko, ale tylko w kontekście fajnych ujęć wideo. Zdecydowanie weselej, bardziej kolorowo jest wśród klasycznych szuraczy, tak w okolicach 2 godzin. Dużo przebranych osób, coś się dzieje, ktoś cierpi…kamera lubi takie obrazki. Dookoła mnie wszyscy gonią przed siebie. Prawie zero gadania, zero wariatów, wszyscy gonią do mety. No cóż, nagrywam mało, gonię też.

Pogoda była fajna, słońce włączyli to i kibiców przy trasie sporo. Lubię muzykę, to i na zespoły zwracałem uwagę, było nieźle, dawały kopa! Nawet jakiś raperski cool eMCi coś tam do mnie rymował pod mostem przy Agrykoli:) Ale miało być o biegu. No więc biegłem, biegłem i biegłem. Dogoniłem chorągiewki na 1:45, przegoniłem. Dogoniłem następne, przez moment naprawdę pomyślałem, że jak będę tak doganiał to naprawdę to wygram:))) Ale te następne też były na 1:45. Trochę zgłupiałem… myślałem, że to 5 minut szybciej, w sumie nie wiem czemu tak myślałem, ale myślałem. Wolno mi:) Chorągiewki opuściłem, w sumie to same się opuściły na podbiegu pod Belwederską. bagatelizowałem tą górkę przed biegiem, mimo, że biegałem po niej kiedyś, to nie wydawała mi się jakimś wielkim wyzwaniem, ale jednak dała popalić. Nogi trochę już nabite i delikatnie mnie przytrzymało. Wbiegłem całą, ale tempo na tym kilometrze spadło do 5:41. Wirtualny Partner w Garminie pokazywał ponad 6 minut zapasu, wiedziałem już wtedy, że musi się udać. Na szczycie podbiegu, nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że do mety jeszcze daleko. Po kilkudziesięciu metrach oczom moim ukazał się las ukazała się meta. Kurcze, ale się zdziwiłem. Jednym okiem na zegarek i rzeczywiście zgadza się. Finiszujemy! Przyspieszyłem do magicznego tempa znanego tylko z relacji z igrzysk olimpijskich i wpadłem na metę. Nie było szarfy, czyli chyba nie wygrałem:( Wynik mooocno zadowalający, 1:44:29, czyli życiówka pobita o 8 minut, czy jakoś tak. Spotykam Damiana z Karoliną i zadumanym Bartolomeo, Damian oczywiście jak każdy Kenijczyk pobiegł w jakimś totalnie nieosiągalnym (jak jeszcze do wtedy kibel w Mariocie) czasie, Karolina nie biegła, bo wiadomo, że nie lubi, a Bartek jak nie Bartek, dumał:)

Swoich nie spotkałem, do busa darłem w samotności. Po drodze jeszcze miłe spotkanie z Edwinem z zabijgrubasa.pl i Olą z Pora na Majora. Fota i w drogę pod Torwar.

Mnóstwo współtowarzyszy porobiło życiówki, wszystkim cieszą się michy, zadowolenie = 100. Odnośnie michy, to w drodze powrotnej zaglądamy jeszcze na pyszne „fitŻarcie” i naładowani takim pysznym gównem wracamy do Kielc.

Podsumowując, mój czwarty z rzędu Półmaraton Warszawski dla mnie był mega udany. Bez napinki, bez wielkich przygotowań, a jakoś poszło. W związku z tym wymyśliłem sobie, że spróbuje tej wiosny pobiec w Warszawie raz jeszcze. Na 2 tygodnie przed startem opłaciłem Orlen Warsaw Marathon. Zobaczymy ile wytrzymam na 42 km:)

PS. Dzięki za towarzystwo we FlorkoBusie, dzięki za odbiór pakietu, dzięki za ten kibel w Mariocie no i Florce za ogarnięcie transportu w postaci busa. W sumie to nawet przyjechały dwa…ale o tym ciiiii:)

a na koniec zapraszam na 3 minuty z tego co działo się na 11. Półmaratonie Warszawskim. Czyli to co udał mi się nagrać goniąc do mety.

Post Godzina czterdzieści i cztery pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/godzina-czterdziesci-i-cztery/feed/ 3
ULTRAŚledź http://www.szuranie.pl/ultrasledz/ http://www.szuranie.pl/ultrasledz/#comments Wed, 23 Mar 2016 10:08:56 +0000 http://www.szuranie.pl/?p=3927 Pewnej grudniowej nocy złe myśli ogarnęły moją głowę, a dusza jakby sparciała. Postanowiłam umrzeć. Przy życiu trzymało mnie jednak to, że zawsze chciałam zostać ultrasem. Biegam  – nie częściej niż raz w tygodniu po niecałe 10 km, czyli bardziej 8. Wyemancypowałam więc, że polegnę w walce o tytuł ultrasa. Zaczęłam szukać ultra biegów w necie. […]

Post ULTRAŚledź pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
Pewnej grudniowej nocy złe myśli ogarnęły moją głowę, a dusza jakby sparciała. Postanowiłam umrzeć.

Przy życiu trzymało mnie jednak to, że zawsze chciałam zostać ultrasem. Biegam  – nie częściej niż raz w tygodniu po niecałe 10 km, czyli bardziej 8. Wyemancypowałam więc, że polegnę w walce o tytuł ultrasa. Zaczęłam szukać ultra biegów w necie. To była chwila. Miłość od pierwszego wejrzenia – ULTRAŚLEDŹ. Pasowało wszystko – nazwa, która mnie wyraża, miejsce biegu – tajemnicze i jak dotąd przeze mnie nie odkryte i kilometraż. 80 km po Puszczy Knyszyńskiej – dlaczego nie?

Zapisałam się w minutę i od tej pory każdego dnia chociaż raz powtarzałam sobie – ROZWALE TO !!! Czułam od początku dobre wibracje  płynące  z tej imprezy –  organizatorzy lansowali ten bieg w niewymuszony sposób. Bez zbędnego nadęcia i dorabiania ideologii i mistycyzmu – bo ja niestety jak biegnę to nie medytuje – a może wszystko przede mną?;). Zapisało się trochę ponad stu biegaczy – chyba niewiele, ale limit był 150 – bo to pierwsza edycja. Często odwiedzałam profil facebookowy, śledząc;) przygotowania.

Miałam trzy miesiące na przygotowanie. Na to żeby zrobić coś, aby mniej bolało. Treningów biegowych  jednak wszczęłam. Dalej raz w tygodniu.  Dalej 8 km i to Gallowayem;). Ale przebiegłam też nocna dychę naszą lubelska w stroju księżniczki biedronki. Uważam ze dużo pomogły  mi kettle – bardzo mi pasuje machanie żeliwnym czajniczkiem. Są minusy – odciski na dłoniach  mam jak  chłop od pługa oderwany. Moje  ręce  pasują więć  do stóp z wybrakowanymi paznokciami. Czyli jednak plus – jakaś konsekwencja w wyglądzie członków.

12 lutego wraz z Koleżanką Jowitą ( wyjątkowo ładna brunetka, szuka męża  – można do mnie pisać w tej sprawie) ruszyłyśmy ku śledziowej przygodzie. Niezawodnym VOLVERONEM  850 – granatową ultra strzałą pognałyśmy do Radzynia Podlaskiego, gdzie poprowadziłam  warsztaty bębniarskie w przedszkolu. Kiedyś  poprosiła mnie o to dziewczynka w Lublinie – żebym odwiedziła jej przedszkole w Radzyniu.  Myślała, ze odmówie;). Podroż do Supraśla na Ultra debiut okazała się okazją do odwiedzin i zrobienia tego za co biorę na co dzień ciężki hajs zupełnie dla satysfakcji i radochy. Dzieciaki miały frajdę, a paniom opiekunkom opowiadałyśmy o Ultra Śledziu.  Dostałam w podziękowaniu od dzieci i pań notesik hand made, gdzie była dedykacja z życzeniami powodzenia w biegu.

1

Potem kierunek Supraśl ! Podczas trasy spożywałyśmy  dużo batonów, i bombonierki. Jowita próbowała mnie przestraszyć trudnymi pytaniami . Czy wiem ze 80 km to dwa maratony? Czy naprawdę zamierzam to  przebiec?

Niestety nie skłoniła mnie do refleksji. Mimo nieprzygotowania nie czułam żadnego strachu przed biegiem. Nic ! Tylko zdrowe podniecenie. Moja taktyka była skrajnie prosta  – 40 km na sto procent a potem przyspieszać !

A tak poważnie to chciałam tylko znaleźć się na mecie.  Nie ważne jakim sposobem, ale w miarę godnie;).

Na koniec mylimy drogę. Ostatnie kilometry jedziemy przez las. Nagle widzę  żółte szarfy!!!! Oznaczenia trasy ULTRAŚLEDZIA.

2

Wyskakuję z volverona, macam, wącham, robię selfie;). Wtedy po raz  pierwszy zdałam sobie sprawę że to nie żarty. Że będę ultrasem już za niecałą dobę:). Że nic nie przeszkodzi mi już w uczestniczeniu w imprezie lubelskiej ” Pizza dla Ultrasów” ;).

Dojeżdżamy. W ośrodku Bukowisko moja miłość do UŚ staje się jawna i uzasadniona. Wszystko, ale to wszystko jest tak jak trzeba. Od pani z recepcji z niesamowicie abstrakcyjnym poczuciem humoru na biurze zawodów kończąc. Gra muzyczka. Jest przyjazny klimat, wszędzie pachnie śledziem, ludzie są otwarci, tłumaczą mi po 5 razy wszystko. Odbieram pakiet i przemiły człowiek ( znany jako „Biegam z wózkiem”) informuje mnie, że to  on będzie jutro  zamykał punkty kontrolne – i żebym nie robiła mu przykrości, bo nie chciałby mi tego zrobić.

Po odprawie lądujemy na pół godziny w pokoju dwóch całkiem przystojnych biegaczy. Mariusz i Robercik – jeśli to jakimś cudem przeczytacie wiedzcie, że coś się dzieje!!! Mam Wasze zdjęcie i czasem go używam w łazience;).

Z chłopakami trochę pogadaliśmy o planach na następny dzień. Cholernie było wesoło, aż miałam szczękościsk. Jeden z nich spytał:

  • Co najdziwniejszego jedliście w życiu?

Zapadła cisza. Każdy myślał, grzebał w czeluściach pamięci. Niestety wyparowałam ja:

  • Nie wiem co jadłam, ale kiedyś  po ciemku  w nocy poszłam do kuchni i wypiłam rivanol w którym mój ojciec moczył bandaż.

Po tym obwieszczeniu nie było już co zbierać.

Grzecznie żegnamy się z kolegami i udajemy   się  do pokoju.  Jowita dużo mi pomagała. Ja przygotowywałam lanserski strój na ultradebiut, a ona zrobiła mi 7 kanapek z pasztetem.

3

4

Na bieg, mimo, że wiele osób mi odradzało, ja postanowiłam zabrać na 80 km walki to co lubię. A lubię pasztet i białe bułki. Wzięłam też batony energetyczne, dwa żele, lizaki ( ale zgubiłam ), kabanosy z żurawina i coca- colę w puszce. I proszę nie myśleć, ze jestem głupia, ponieważ po pierwsze wiem, że jestem, a po drugie wybór  prowiantu był spowodowany złymi przeżyciami na maratonie w Lizbonie, gdzie pierwszy raz w życiu prawie umarłam z głodu. I karmili tylko tymi słodkimi do porzygu żelami…a ja marzyłam o pasztecie, a na mecie były lody magnum. Nie tknę tego badziewia do końca mojego bagiennego żywota …

Numer startowy – lepiej być nie mogło!!! Jak powszechnie  wiadomo gwarantem sukcesu jest parzysta suma cyfr numeru startowego.  Podziele się dobrą i sprawdzoną radą. Jeśli przydarzy Wam sie nieparzysta suma cyfr należy dopisać na numerze chociażby małą, a nawet mikro jedyneczkę. Moze nie pomoże, na pewno nie zaszkodzi , a głowa bedzie spokojniejsza. Ja mam 077. Szach mat. Kończymy z Jowitą paczkę toffifi i browarki ( po 1,5 tylko było, nie myślcie, ze jesteśmy jakies Chlorelle). Zasypiam po raz ostatni jako NIE ULTRAS. Z raczkami na kołderce. Jowita chyba miała pod.

5

5.00 dzwoni budzik. Tradycyjnie wstaje 5.15 . Patrzę przez okno – pompują scenę – znaczy start;). Delikatnie uchylam okno i drę  się: ULTRAAAAAAA Śleeeeedz!!!!!!!! Chowam sie szybko. Toaleta, wizaż, nowe skarpety – takie fajowe miałam ze stuptutami. Dobrze jest takiego cos nowego sobie założyć w takim wyjątkowym dniu – baby to lubią;).

Ale największym szaleństwem są moje lidżajnsy. W myśl zasady – ” co nie dobiegnę to dowyglądam ” kupiłam przewspaniałe, prima sort sexy naszki.

Wylazłeś  5 minut przed startem ale efekt był spektakularny. Biegaczki od razu sfotografowały i pochwaliły i zapytały gdzie kupiłam. Biegacze też  byli pod ogromnym wrażeniem. W celebrowaniu tego widoku przeszkadzała im tylko unosząca sie nad moim plecakiem woń podlaskiego pasztetu.

Odliczanie! I początek przygody. Biegniemy  pierwszy kilometr po asfaltówce. Zaczynaja pikać  zegarki.

Kumpel rzuca żarcik:

  • Pierwszy  kilometr 6:00 , jest dobrze…

Ja na to z miną kobiety o potędze mądrości siedmiu mężów:

  • Nie  spierdolmy tego;) Hahahahaaaaaaaaaaaa!!!

Pierwsza godzina biegu była dla mnie szokiem. Prawie jej nie pamiętam . Działo sie trochę tak, jakbym była w grze komputerowej. Nie docierało do mnie , ze porwałam sie na 80 – cio kilometrową wycieczkę. Nie do końca czułam, ze to naprawdę biegnę ja. Wiem, że biegnę, widze innych biegaczy, ale jestem jakby w bańce  mydlanej.  Od 7 -ego kilometra biegnę już sama. I jest mi z tym dobrze….ani za zimno, ani za ciepło. Bez muzyki, spokoj , cisza, po prostu sobie truchtam. Jest bardzo malowniczo, nie ma nudy… Piękne tereny i  mój wolny bieg. Kiedy normalnie biegam to strasznie mi sie nudzi. Tu powiedziałam sobie – Sylwuniu, bedziesz dzis biegła cały dzień. I mój mózg i moja sparciała dusza przyjęły to bez problemu. cieszyłam sie tym dniem jak nigdy, mimo ze wiedziałam, ze bedzie bolało.

6

7

8

Na 26 km stawiam sie  ileśtam do limitu.   Bolą mnie kolana ( bardzo ) – bolą mnie od zawsze, ale i tak sie cieszę ze nie zaczęły bolec od razu tylko po 22 km. Wiedziałam, że tak bedzie wiec nie robię scen. Grzecznie proszę o ketonal. Śmieją się i mówią, ze mogą mi dac herbatę i ze jak chce to moge zejść z trasy. Jeszcze grzeczniej odpowiadam, ze chyba ich  Chrystus opuścił.  Ruszam, następny punkt za 11 km.  Po drodze mijam się z Kolezanka Agńieszka. Ona ratuje mi tyłek. Ja wbiegam do lasu zamyślona a ona woła  mnie ze to nie ta droga…

Miałam postawić za to browar….ale sie już nie spotkałyśmy. Może kiedyś…

Dobiegam do 38 km. Jowita , ktora dzięki swej urodzie oraz niebywalemu stylowi bycia wkręciła sie do jazdy karetka na punkty kontrolne biegnie do mnie z moim ukulele. Jestem na punkcie 10 minut przed limitem. Wiec co?????? Siadam przy ognisku, Hahaha!!!

9

10

Wszyscy dookoła dobrze mi życzą i ja czuje jak się stresują tym, ze siedzę zamiast biec. Mówią: „Biegnij już Sylwia. Nie siadaj, bo będzie  Ci potem trudniej”. Ale przecież ja wiem lepiej. Zbyt dosłownie wzięłam sobie  do serca słowa organizatorów z biuletynu :

” na tym punkcie będziecie mogli ogrzać sie przy ognisku”. Ja naprawdę myślałam, ze będziemy tam z biegaczami biesiadować!

Tymczasem biegacze wbiegają na punkt, jedzą, piją i dalej w drogę. A Sylwia? Siedzi, herbatka, zupka, gadka szmatka, rozciąganie…..ale zdobyłam cichaczem ketonal na kolanka. Ludzie!!!!! Jak mi to pomogło, jak mi odpuściło z tym bólem… Posiedziałam na punkcie 20 minut;).

Ruszam! Na następnych 18 km mam niecałe 3 godziny. Phi!!!!!

Byłam pewna, ze jedna nogą już jestem na mecie.

Wspinam się na jakieś psychopodejscie . Pionowo w mordę prawie!!!!!! Biegnę biegnę i na 40 km widze co???? Wieża widokowa. Rozsądek podpowiada – ZOSTAW! Ale silna wola zwycięża!!!!

11

Wchodzę, robię zdjęcia i telefonuje do prezydenta, żeby poinformować ze połowa misji za mną, dopisuje mi humor i wiem już na 100 % że będę ultrasem.

Po zejściu z wieży biegnę swoje złote kilometry…Nie patrzę na zegarek. Jestem uśmiechnięta, spokojna…  Jem kabanosy, zapijam  kolą, ból kolan chwilowo odszedł.  Zdecydowanie czułam się swietnie i zrobiłam sobie wtedy to zdjęcie

12

Zazwyczaj w takich momentach błogostanu  coś musi zwalić się z impetem na łeb. I ja też Was nie zawiodę:).

Postanowiłam pójść na siku. Idę, już sie przysposabiam, już jestem w ogródku, już witam sie z gąską….jedzie kład !!!!! Nosz w mordę. Naciągam pończochy i wybiegam na drogę jakby nigdy nic, macham do kolegi (on patrolował trasę Ultra Śledzia). Pojechał. Idę w krzaki – przecież muszę dowysikać…

Robię co robię, skupiam się żeby nie obsikać buta.  Kiedyś obsikałam na treningu, a potem zapomniałam i jak wyschło  to powąchałam i nakrzyczałam  na kota. Jest dobrze! Wracam na drogę.  Biegnę, biegnę, biegnę….i w sumie nie wiem ile tak biegłam dumna i blada, w stronę sukcesu – jak mi sie wtedy wydawało….śpiewam w myślach, gdy nagle widzę, że nie widzę oznaczeń trasy…..

Próbuję się pocieszać i zachować spokój. Biegnę kawałek w jedną , kawałek w drugą… Nie ma żółtych  szarf…. Dociera  do mnie ze nie jestem na trasie. Zaczynam panicznie patrzeć na zegarek…. Niestety nie wiem jak daleko odbiegłam. Biegnę z powrotem pół kilometra… Zaczynam panikować.

Znowu zawracam….potem zaczynam krzyczeć.

Chcę zadzwonić – pada gejfon ….. Dociera do mnie że kurczy mi się czas…..

ZACZYNAM BECZEĆ…

Moje życie to sinusoida. Jak się cieszę to cała sobą, a jak beczę to jestem kobietą o tysiącu łez. Biegnę i beczę!!!! Wyję na głos – jak wtedy kiedy miałam 9 lat i zdechł mi chomik. Łzy mi tryskają. Wiem, że jestem na końcu, że nikt nie przybiegnie, że ten kład nie przyjedzie, że telefon nie działa, że kur.a nie zdążę!!!! Że po cholerę tam pedziowałam przy tym ognisku!!!! Że po co na tą wieże poszłam !!!!

Biegnę, widzę szarfy! Wiem że straciłam dużo czasu – na moje oko ok. 25 minut. Nogi mi pękają ale biegnę. Po kilku kilometrach dopadam jakiś samochód.

W środku chłopak z dziewczyna. Pukam w szybę i wrzeszczę:

  • Ile  do punktu ?!!!!
  • Obstawiałam 4 km. On mówi, że 7. Płaczę i mówię do niego:
  • Nie zdążę, prawda?!?!?!?!!

On mi na to:

  • Próbuj …Lublin nie wybacza;)

Ta mądrość stawia mnie na nogi…tanio skóry nie sprzedam! Nie po to turlałam sznurowadła przez 5o km, żeby teraz siąść i grzebać wiadomo czym wiadomo gdzie….

Wiec ruszam… 52  – gi km biegnę z prędkością: 5:08. Ja!!!!! Cały czas płaczę, gadam do siebie i lamentuję…kolana mi dymią. Jak jest z górki to zegarek mi wyświetla 4:30;).  W głowie snuję scenariusze…że jak się spóźnię to będę ich błagać na kolanach żeby mnie puścili, że to się nie może tak skończyć przez moja brawurę i głupotę… myślę, i biegnę, biegnę, biegnę…raz myślę, że musi się udać

Za chwile znów wyje, że kiedyś się musiałam przejechać na swoich chorych pomysłach…. Czas jednocześnie mi się dłuży i kurczy – wiem ze to niemożliwe, ale tak było!

W końcu jest – LIPOWY MOST czekają na mnie….zawsze na mnie czekali. Pan od zamykania trasy mówi, że nie skorzystam  już z punktu (najbardziej wypasiony punkt z jedzeniem – a ja sie interesuje jedzeniem) i mam od razu  na następny…ja wycieram łzy. Proszę o wyciagnięcie mi  mojej  kanapki  z pasztetem. Biorę gryza i na następne 7 km mam 55 minut. Do zrobienia nawet  z bułką w ręce!   Jakis Rudy Dobry Wiatr  wieje mi w plecy. Jowita biegnie obok. Jestem już spokojniejsza…

Z letargu wyrywa mnie  5 lub 6 saren które przebiegają mi drogę.

Ucieszyłam  się okropnie, a radość nie zgasła nawet wtedy kiedy okazało się, że to były łosie…

Na punkt odbiegam  dziesięć minut przed czasem.

A człowiek od zamykania  punktu na mój widok mówi:

  • Dziękuje, ze tu jesteś.

Zatkało  mnie. Bo ja wiem, ze Ci ludzie naprawdę chcieli żebym dobiegła do mety. On może nie pamiętać nawet tych słów, a dla mnie mnie była to najbardziej wzruszająca chwila  tego biegu. Żywa w mojej pamięci…Rzucam się na 3 minutki dosłownie na polówkę, ale wszyscy się na mnie drą;).

13

Więc ruszam w ostatnie 17 km ULTRAŚLEDZIA. Jowita decyduje się mi towarzyszyć.

Trochę po torach, trochę lasem. „Biegnę ” po 6:90 na km;)….boli potwornie. .Wiem, że Jowita ma dużo siły, że pewnie jej zimno i chciałaby szybciej….zastanawiam się czy ją drażni, że tak się powoli snuję.

Ona  zamiast mnie opieprzyć włącza mi filmy motywacyjne nagrane specjalne dla mnie przez naszych lubelskich biegaczy. Śmiejemy się, kilometry mijają  dzięki temu szybciej…To cholernie dobre, że ludziom chciało się dla mnie nagrać tych kilka słów…nie zapomnę Wam tego Skurczybyki z Lubelandu!!!!:)

10 km do końca. Boli palec. Siadam na pniu, ściągam skarpetę. Bąbel w drugim palcu – tym obok Jakuba… Naciskam i tryska. Tak powinnam zostawić.Jednak w wyniku szczytowania intelektualnego nakładam na niego nie widzieć po co jałowy opatrunek. Przez następne 1,5 godziny  opatrunek ten szurając o Jakuba wyrwał mi w nim dziurę aż do mięska. O tak to sie prezentowało i baaaardzo bolało.

14

Jest ciemno. Włączam czołówkę, napiżdzam lumenami wilkom po oczach, aż podkulają ogony i uciekają chyłkiem.  Wysyłają po nas samochody…. Wiem, ze jestem ostatnia na trasie..Panowie z karetki proponują nawet podwózkę (” jestes ostatnia, więc tak naprawdę to nie ma znaczenia” – mówią mi). Ale nie ze mną te numery!!! Pokonam to ja – Sylwia Księżniczka Wiatru !!!!

Ostatnie kilometry są spaktakularne. Biegniemy z asekuracją dwóch kładów… Panowie jeździli na nich cały dzień….Tyłki ich bolały jak mnie nogi… A oni cierpliwie za mną po lesie…na koniec po szutrowej drodze…. w końcu po chodniku…. bez poganiania, bez fochów.

Kiedy wiem , że jest kilometr do mety- nie dowierzam. W głowie mam Fixum Dyrdum. To nie jest myśl – zrobiłam to o Jezusie!!! Ja przez sekundę nawet  nie dopuściłam myśli, że może mi się nie udać. Nie było nawet okrucha myśli, żeby zejść z trasy.

To bardziej zdziwienie, że przez 11 godzin dużo się nauczyłam, dużo uśmiechałam, dużo cierpiałam, widziałam, podziwiałam, poznałam i wzięłam udział w biegu, który  będę wspominać do końca życia.

Na mecie czeka na mnie naprawdę dużo ludzi. Na mnie – wariatkę w pończochach – Ostatnią zawodniczkę.

Wybiega po mnie kierownik biegu – Wojtek Mojsak. Razem mijamy metę.

Medal jest na swoim miejscu, a wręcz dzierżę – CHUCH PUSZCZY! Piersioweczka wspaniałego, mocnego alkoholu. Nalewka – 100 % śledzia:). Ku zdziwieniu ludzi łykam to z gwinta.

11 godzin i 38 minut.

Zegarek zanotował 82,5 km. Przebiegłam ponad 83, bo raz go wyłączyłam i zapomniałam włączyć.

22 minuty przed końcem czasu z dziurą w Jakubie i potwornym bólem kolan moja dusza nie była już taka sparciała i wcale nie chciałam już umierać. Byłam  ULTRASEM:).

KONIEC.

15

16

17

PODZIĘKOWANIA ślę:

Organizatorom, Wolontariuszom, Ratownikom – ja Wiem, ze Wy wiecie, ze zrobiliście dobry bieg, dobrą robotę. Ale nie wiem czy wiecie , ze jesteście ludźmi za którymi się tęskni. Ja tęskniłam i byłam tydzień po Śledziu jak na haju.

Jowita – za wszystko- za bycie, za kilometry, za kurtkę, za sandłicze z pasztetem, za film, za trzymanie kierownicy  w lesie wtedy kiedy ja  robiłam zdjęcia jadąc.

WSZYSTKIM biegaczom – autorom filmów motywujących – Doris, Aga, Kamil, Dawid, Greg, Marek, Daniel KoŃ;).

Rudemu Wiatrowi W Plecy

Mojemu Człowiekowi  temu,  który podniósł z ziemi mapę, gdy ją rzuciłam w nerwie na glebę.

Post ULTRAŚledź pojawił się poraz pierwszy w szuranie.pl.

]]>
http://www.szuranie.pl/ultrasledz/feed/ 21