Douro Ultra Trail
lis29

Douro Ultra Trail

Powoli staje się „nową świecką tradycją”, że wyszukuję moje biegi w momencie przeżywania  smutku. Chyba po to, żeby mieć na co czekać i odwrócić uwagę od trupa w szafie (a wiemy przecież, ze każdy ma swojego tru(m)pa w szafie). Film promujący Duoro Ultra Trail obejrzałam jakieś 100 razy, lub więcej. Szczególnie  przypadł mi do gustu ten z 2014 roku. Moja ukochana Portugalia ( byłam tam już wcześniej trzy razy), ewidentne wzywała mnie do przyjazdu do Porto… Na Douro Ultra Trail bieg byłam zapisana już w czerwcu, ale  z kupnem biletów zwlekałam do tygodnia przed biegiem. Do samego końca wahałam się – jechać, nie jechać…a dziś wiem, ze gdybym nie pojechała, byłoby to potworną głupotą i byłabym w plecy o jedną z najlepszych przygód mojego życia. Kiedy oglądałam film – wydawało mi się , ze ten bieg to niegroźne pagórki obrośnięte winoroślami, położone malowniczo nad rzeką Duoro, gdzie powstaje duma Portugalii – trunek Porto. Organizatorzy ocenili ten bieg jako ” muito dificil” – bardzo trudny , podając sumę przewyższenia 4500 m na 80 km. Ale myślałam, ze to taki lep na biegaczy;). Stwierdziłam, że 20- godzinny limit mnie wyraża i to jest do zrobienia. Uznałam też, że nie opłaca się zapisywać na 45 km , bo za 80 będę miała 4 punkty ITRA. A punkty mogą się przydać, bo nigdy nie wiadomo czy nie bedą mnie potrzebować w Alpach;). Tydzień przed biegiem zapada decyzja – lecę. Wraz ze mną na podróż decyduje się koleżanka o ksywie  Zabra – moja facylitatorka…Wiem, wiem- dziwny wyraz i również go nie znałam, dopóki Zabra nie wytłumaczyła mi, że ona będzie taką osobą od wspierania mnie przed, w trakcie i po biegu – fizycznie i psychicznie. Jeszcze wtedy nie wiedziała, ze będzie na mnie czekać na mecie do 1 w nocy , śpiąc na ławce  przed kiblem w Muzeum Duoro obłożona reklamówkami… Co do samej taktyki biegu – mogłam tylko postawić na moc, którą dają kanapki z pasztetem przywiezionym z Polski. Natłok zajęć spowodował, ze ostatni trening biegowy odbyłam dokładnie 2 miesiące wcześniej. Był to bieg ultra na 57 km o nazwie „Szlak Trafi” , podczas którego niemal wyzionęłam ducha. Poszłam na bieg po trzech godzinach snu i głodna i pierwszy raz w życiu spotkałam się z potężnym bólem żołądka… Ale ukończyłam, dwie minuty przez końcem limitu. Ten bieg nauczył mnie tyle, że można biegać Rzeźnika bez treningu, ale nie można za cholerę iść na jakikolwiek bieg bez jedzenia i z deficytem snu. Płakałam cztery godziny po dotarciu na met( nie potrafiąc podać przyczyny) i byłam totalnie rozbita przez dwa dni. Zrobiłam sobie pamiątkową fotkę, ku pamięci, zeby mi nigdy więcej nie przyszło do głowy...

Read More
Peppa w raju, czyli Łemkowyna Ultra Trail 80
paź26

Peppa w raju, czyli Łemkowyna Ultra Trail 80

Każdy rodzic z niedużym stażem zrozumie tytuł. Pozostałym szybko wyjaśniam, że Świnka Peppa to brytyjska kreskówka w oszczędnej formie, przesycona pozytywnymi emocjami. Ulubioną zabawą bohaterki jest taplanie się w błotnych kałużach. Ponieważ każdy, kto interesuje się biegami górskimi na dystansie ultra a nie brał udziału w Łemko, ma serdecznie dość opowieści o błocie, ja ograniczę się do jednego zdania. Błoto owszem było, miejscami po kostki, gdzie indziej po łydki, czasami nawet pojawiały się zbawienne potoki (po nastym przestałem je liczyć), w których można było wypłukać się ze zbędnego kilograma mazi. Opowieść będzie krótka, bo pora startu jest moją zwyczajową porą głębokiego snu. Dokładnie tak się biegło. Po uporaniu się z pogonią, o której opowiem później, wpadłem w trans i tak do samej mety. Super komiczna sytuacja miała później miejsce, gdy stoję pod wiatą myjąc twarz i ręce w cieknącej z dachu deszczówce. Turyści i członkowie obsługi imprezy stali i przyglądali się, coś szeptali między sobą, po czym ktoś zwrócił mi uwagę, że 2 metry dalej jest otwarta na oścież obszerna ubikacja z dużymi umywalkami dla zawodników. Zaczęliśmy śmiać się ze mnie. Wystartowaliśmy w miarę spokojnie. Od początku utworzyła się grupka czołowa, z której na szczycie pierwszego wzniesienia została czwórka. Dwóch biegaczy przede mną grzebało się na zbiegu lub raczej przemieszczaniu się w dół używając wszelakich technik samoobrony. Biegliśmy trasą po liftingu zawodników z ŁUT 150, którzy wystartowali godzinę wcześniej. Wtem zza krzaków wyskoczył czwarty i śmignął jak szatan. Planowałem zbiec spokojnie za moimi ostrożnymi rywalami i zaatakować przed kolejnym zbiegiem, ale w tej sytuacji nie mogłem wypuścić uciekiniera. Pokonałem zjazd stylem zmiennym, raz śmigiem raz carvingiem (narciarze wiedzą o co chodzi), zacząłem nadrabiać stratę na wypłaszczeniu, dogoniłem go na podejściu. Klasycznie dla mnie w takich sytuacjach zacząłem sprawdzać rywala podchwytliwymi pytaniami typu: utrzymasz to tempo? Nie był rozmowny. Odniosłem wrażenie, że moje pytania są dla niego irytujące. Wiem, wiem, często jestem upierdliwy i jego reakcja była w pełni usprawiedliwiona. Dlatego też zostawiłem go na kolejnym mniejszym wzniesieniu podbiegając je. Na kolejnym zbiegu oczywiście dogonił mnie i wyprzedził. Później ja wyprzedziłem jego i może zabawa w kotka i myszkę trwała by dłużej, gdyby nie długa prosta lekko do góry i dość łatwy technicznie zbieg, na którym nie dałem się dogonić gnając ile fabryka dała. Później jeszcze kawałek trzymałem wysokie tempo aby pozbawić rywala nadziei. Kto się ściga ten wie, ile znaczy kontakt wzrokowy. Gdy widzisz innego zawodnika, odzywa się pierwotna potrzeba pogoni. Zapominasz o zmęczeniu i bólu, pragniesz wbić kolce butów w dupę przeciwnika i wyprzedzać, wyprzedzać, wyprzedzać! A tak, gdy nie widzisz, nie czujesz krwi w mętnej wodzie, tracisz wolę walki a organizm przechodzi w tryb holowania ciała na...

Read More
Moja pierwsza połówka
wrz02

Moja pierwsza połówka

Łatwo nie było. Ale też nikt nie mówił, że będzie. No może oprócz Jonia 🙂 Jak zwykle w swoim stylu zachęcił: „Zobaczysz, że to pierdykniesz”. No to pierdyknąłem. Ale od początku. Nie jestem sportowcem. Raczej panem w średnim wieku, który czuje się na jakieś 35 lat (więc chyba nieźle :), który do niedawna prowadził raczej zwykły tryb życia, tzn. praca, po południu dzieci, raczej mało ruchu, od czasu do czasu piwko czy hamburger. Przygodę z bieganiem zaczynałem trzykrotnie. Ten ostatni raz zaczął się w kwietniu tego roku. Wiosną truchtałem bardzo nieregularnie, ale od kwietnia szuram 2 lub 3 razy w tygodniu. Zazwyczaj ok. 10 km, czasem 7-8, innym razem 12. Wcześniej zmieniłem nieco sposób odżywiania. W grudniu 2014 na wadze widziałem już 92 kg. Źle mi z tym było. Dzięki mojej Kasi zmieniliśmy dietę, najpierw na 3 miesiące zrezygnowaliśmy z mięsa, nabiału i pszenicy. Chodziło o oczyszczenie organizmu. Opłaciło się. Czułem się lżejszy, miałem więcej energii a po 5-6 miesiącach waga spadła o ponad 8 kg. Po 3 miesiącach oczyszczania skończyliśmy z tak rygorystycznym żywieniem, ale dobre nawyki pozostały, tzn. kawa bez mleka, zdecydowanie mniej nabiału, mniej mięsa i dobrze mi z tym. Bieganie zaczęło sprawiać mi coraz większą frajdę. Dzięki niemu czułem, że robię coś naprawdę dla siebie, wiedziałem, że jestem zdrowszy, udowadniałem sobie, że mogę i potrafię robić coś jeszcze lepiej. Pierwszy cel zdobyłem w zeszłym roku. Zapisałem się na Bieg Powstania Warszawskiego. 10 km było dla mnie wtedy nie lada wyzwaniem. Dobrze pamiętam tę euforię na ostatnich kilkudziesięciu metrach trasy 🙂 A później coś zdechło. Kilka biegów jesienią w odstępach kilkutygodniowych i długa przerwa. Aż do wiosny. A wtedy zaczęło się kręcić. Zacząłem biegać rano. Nie mam problemu ze wstawaniem, więc wyjście z domu o 5.30, czy 6 nie sprawiało mi kłopotu. Pogoda dopisywała, było jasno, przyjemnie chłodno i sucho. No i zauważyłem, że biega się coraz łatwiej, że w zasadzie za każdym razem jestem w stanie przebiec 10 czy 11 km, zaczęła się wspólna mobilizacja na Facebooku, zwłaszcza z Beatą, która jak raz „trzasnęła” 15 km to zaproponowała, że do końca wakacji powinniśmy zrobić 20 km trasę. Każdy swoją. Pierwszy raz poniosło mnie w czerwcu. W środę, w połowie czerwca pobiegłem 14 km. Tak się zapuściłem gdzieś na pola i łąki wilanowskie, że nie było wyjścia, trzeba było jakoś wrócić do domu 🙂 Po 3 dniach, w niedzielę, znowu rekord, tym razem 15 km. Byłem z siebie bardzo dumny. Wtedy pierwszy raz uwierzyłem, że mogę przebiec 20 km, ale półmaraton nawet przez głowę mi nie przeszedł, czyli… zabrakło wyznaczenia określonego celu. Co prawda, miałem z tyłu głowy, że do końca wakacji chcę przebiec 20 km,...

Read More
Orlen – 42 km 40 minut szybciej
maj20

Orlen – 42 km 40 minut szybciej

Poprzedni rok był w moim wykonaniu dramatyczny, nie ma co już się nad tym rozwodzić, bo robiłem to w poprzednim wpisie o warszawskiej połówce. Ten zaczął się lepiej, więcej biegania, waga w dół, udało się urozmaicić treningi. Pojawiły się jakieś szybsze akcenty, podbiegi, siłownia, trochę cardio. Jednak maratonu w planach nie miałem. Co więcej nie miałem żadnych planów biegowych, zero profesjonalizmu:) Co będzie to będzie. Wyszła dyszka w Kielcach z życiówką, później moja czwarta warszawska połówka, też z życiówką i…pojawił się w głowie głupi pomysł (bo przecież na ostatnich kilometrach w zeszłym roku w Paryżu mówiłem sobie, że już nigdy więcej!). Na dwa tygodnie przed startem królewskiego dystansu zapisałem się. Wybrałem najtańszą opcję bez koszulek i innych cudów, zresztą chyba nawet nie było wielkiego wyboru, w sumie to tuż przed imprezą. Jakie miałem plany na te 42 km? Wiedziałem, że bez życiówki nie wracam, a że nie była ona jakaś wyjątkowo wyśrubowana :))) to czułem, że może być dobrze. Dobre dwa starty (jak na mnie) w 2016 roku dawały nadzieję. Życiówka życiówką, ale marzyło mi się zejście poniżej 4 godzin. Tuż po moim pierwszym maratonie ( 4:35:54 w Wiedniu w 2014) usłyszałem teksty, że maraton powyżej 4 godzin to nie maraton, że się nie liczy i takie tam pierdoły. W dupie to miałem oczywiście i totalnie się z tym nie zgadzam, ale gdzieś tam z tyłu głowy zostało. Tylko, że maraton to nie taka popierdółka i nawet nie mam na myśli tutaj samego przebierania nogami. Start rano, odbiór pakietów no i w sumie to trochę kawałek, żeby jechać (mimo, że z Kielc to tylko jakieś 160 km) w niedzielę rano. Spania nie mamy, kasy na hotele też nie za bardzo… Ale po raz kolejny (choć po raz pierwszy w takim temacie) z pomocą przyszła Najlepsza Drużyna Świata – Drużyna Bartka. Na fejsbukowej grupie dwie osoby zaproponowały nocleg u siebie, jedna dodatkowo odezwała się w wiadomości prywatnej. To mega miłe, mocno niezręcznie było odmawiać, ale musiałem (musieliśmy) wybrać. Ostatecznie w cztery osoby wyruszamy w sobotę tuż po pracy (meczu) do Beaty. Droga mija ekspresowo, Dulu śmieje się bez przerwy, świetne towarzystwo, śmichy chichy, momentalnie jesteśmy u…Oli. Ola znana w internetach z Pora na Majora zrobiła nam wielką frajdę i kupiła to i owo na expo przed biegiem. Pakunki odbieramy, żartujemy (?!) o wyjeździe do Rio, a na koniec dowiaduje się, że na kwalifikacje raczej szans nie mam, bo te 2:11 to trzeba zrobić na 42 a nie na 21 km 🙂 Życie traci sens, ale cóż zrobić, zna się lepiej:) Klucząc pod Warszawą po uliczkach o pięknie brzmiących nazwach trafiamy do bazy. Na miejscu spotykamy jeszcze Agnieszkę i w znakomitym towarzystwie...

Read More
Godzina czterdzieści i cztery
kw.16

Godzina czterdzieści i cztery

11. PZU Półmaraton Warszawski to moja czwarta z rzędu połówka w Warszawie. Pierwsza, ta cztery lata temu, była dla mnie mega wyzwaniem, był to pierwszy mój w życiu półmaraton, a wcześniej najwięcej przebiegłem coś w okolicach 16 km:) Umordowałem się wtedy przeokrutnie, ukończyłem w bólach w 2 godziny i 11 minut… Radochy miałem ogrom, ale sił mnie kosztowało to mnóstwo. No i było wtedy baaardzo zimno. Bardzo bardzo! Tu o tym pisałem, o –> TUTAJ W tym roku było trochę inaczej, nie przygotowywałem się jakoś specjalnie do tego biegu, w sumie to nawet jakoś dużo wcześniej o nim nie myślałem. Zapisałem się jakieś dwa tygodnie przed z myślą jakoś to będzie:) Gdzieś tam z tyłu głowy kołatała mi myśl o tym, że będę w stanie pobiec te 21 km w jakiś ludzki sposób, a może nawet złamać mój rekord ustanowiony ponad rok temu w Krakowie. Wynik na takim moim szuraczym poziomie (1:52). Po kiepskim poprzednim roku, w tym, 2016 jakoś tak przypadkowo szura mi się trochę lepiej. Pewnie to zasługa tych 12 czy nawet 13 kg mniej na wadze w porównaniu z grudniem 2015:) Oprócz tego, że przyłożyłem się troszkę bardziej do szurania, to jednak te kilogramy bardzo dużo mi to wszystko ułatwiły. Fajna (dla mnie, dla wielu z Was pewnie nie:) życiówka na 10 km w lutym (47:33) i teraz czułem, że może być kolejna okazja. Do Warszawy ruszyliśmy o godzinie, o której myślałem, że w ogóle nie istnieje… No bo jak tu wstawać przed 5:00, tym bardziej, że dzień wcześniej „świętowałem” nasze zwycięstwo na stadionie w Niecieczy. Dobrze, że w miarę blisko do Kielc. Pełny FlorkoBUS zwiastował, że na pewno nie będzie nudno. Droga upłynęła na rozmowach o klasycznej dupie Maryni, tylko Patryk przysypiał… W Warszawie dzięki tytułowej bohaterce wspomnianego busa odbieraliśmy pakiety od dobrego człowieka, który jakieś 20 sztuk odebrał nam dzień wcześniej. Pobranie wielkich białych worów umówione zostało w…Hotelu Mariot. Nie mogłem tego zmarnować i zamiast klasycznego, niebieskiego, luksusowego „toj toja” w strefie startu skorzystałem ze złotych klamek, mięciuchnych ręczników i  pachnących papierów do…wiecie czego w mariotowym kiblu. Klasa! Jak król świata! 🙂 Parkowisko znaleźliśmy przy hali Torwar, stąd kawałek drogi do startu. Niestety trochę spóźnieni nie wyrabiamy się na wspólną fotę najlepszej Drużyny świata, czyli wariatów biegających w koszulkach „Biegnę, żeby Bartek mógł biegać”. Nie dość, że się z nimi nie spotykam to za chwilę gubię tych z którymi przyszedłem. No cóż, będzie klasyczna „samotność maratończyka”, choć dookoła 13 tysięcy innych osób:) Kręcę się trochę w kółko zastanawiając się w której strefie stanąć. Marzy mi się złamanie 1:50, dobra idę do zajęcy z takimi chorągiewkami na plecach. Stoję pięć minut. Eeee, nie… ide do 1:45. I...

Read More
ULTRAŚledź
mar23

ULTRAŚledź

Pewnej grudniowej nocy złe myśli ogarnęły moją głowę, a dusza jakby sparciała. Postanowiłam umrzeć. Przy życiu trzymało mnie jednak to, że zawsze chciałam zostać ultrasem. Biegam  – nie częściej niż raz w tygodniu po niecałe 10 km, czyli bardziej 8. Wyemancypowałam więc, że polegnę w walce o tytuł ultrasa. Zaczęłam szukać ultra biegów w necie. To była chwila. Miłość od pierwszego wejrzenia – ULTRAŚLEDŹ. Pasowało wszystko – nazwa, która mnie wyraża, miejsce biegu – tajemnicze i jak dotąd przeze mnie nie odkryte i kilometraż. 80 km po Puszczy Knyszyńskiej – dlaczego nie? Zapisałam się w minutę i od tej pory każdego dnia chociaż raz powtarzałam sobie – ROZWALE TO !!! Czułam od początku dobre wibracje  płynące  z tej imprezy –  organizatorzy lansowali ten bieg w niewymuszony sposób. Bez zbędnego nadęcia i dorabiania ideologii i mistycyzmu – bo ja niestety jak biegnę to nie medytuje – a może wszystko przede mną?;). Zapisało się trochę ponad stu biegaczy – chyba niewiele, ale limit był 150 – bo to pierwsza edycja. Często odwiedzałam profil facebookowy, śledząc;) przygotowania. Miałam trzy miesiące na przygotowanie. Na to żeby zrobić coś, aby mniej bolało. Treningów biegowych  jednak wszczęłam. Dalej raz w tygodniu.  Dalej 8 km i to Gallowayem;). Ale przebiegłam też nocna dychę naszą lubelska w stroju księżniczki biedronki. Uważam ze dużo pomogły  mi kettle – bardzo mi pasuje machanie żeliwnym czajniczkiem. Są minusy – odciski na dłoniach  mam jak  chłop od pługa oderwany. Moje  ręce  pasują więć  do stóp z wybrakowanymi paznokciami. Czyli jednak plus – jakaś konsekwencja w wyglądzie członków. 12 lutego wraz z Koleżanką Jowitą ( wyjątkowo ładna brunetka, szuka męża  – można do mnie pisać w tej sprawie) ruszyłyśmy ku śledziowej przygodzie. Niezawodnym VOLVERONEM  850 – granatową ultra strzałą pognałyśmy do Radzynia Podlaskiego, gdzie poprowadziłam  warsztaty bębniarskie w przedszkolu. Kiedyś  poprosiła mnie o to dziewczynka w Lublinie – żebym odwiedziła jej przedszkole w Radzyniu.  Myślała, ze odmówie;). Podroż do Supraśla na Ultra debiut okazała się okazją do odwiedzin i zrobienia tego za co biorę na co dzień ciężki hajs 😉 zupełnie dla satysfakcji i radochy. Dzieciaki miały frajdę, a paniom opiekunkom opowiadałyśmy o Ultra Śledziu.  Dostałam w podziękowaniu od dzieci i pań notesik hand made, gdzie była dedykacja z życzeniami powodzenia w biegu. Potem kierunek Supraśl ! Podczas trasy spożywałyśmy  dużo batonów, i bombonierki. Jowita próbowała mnie przestraszyć trudnymi pytaniami . Czy wiem ze 80 km to dwa maratony? Czy naprawdę zamierzam to  przebiec? Niestety nie skłoniła mnie do refleksji. Mimo nieprzygotowania nie czułam żadnego strachu przed biegiem. Nic ! Tylko zdrowe podniecenie. Moja taktyka była skrajnie prosta  – 40 km na sto procent a potem przyspieszać ! A tak poważnie to...

Read More