[Tomek] Jak omal nie padłem z wrażenia…
maj23

[Tomek] Jak omal nie padłem z wrażenia…

Jezu, ale mi się nie chciało iść dzisiaj biegać. Z dobrą godzinę walczyłem sam ze sobą, żeby ruszyć tyłek na zewnątrz. W końcu się udało i… Jak zwykle – szybko okazało się, jak bardzo później bym żałował, gdybym tego nie zrobił. Niby byłem wypoczęty, bo po pracy zrobiłem sobie krótką, wręcz ledwo zauważalną – no bo czym są trzy godziny wobec wieczności – drzemkę. Potem jednak człowiek się obudził, stwierdził, że tu go boli ręka od przygniata jej 80-kilogramowym klockiem, tam cierpią mięśnie od gry w squasha (i to wiecie gdzie? w lewym półdupku!). Na dodatek osoba jeszcze pomyślała, żeby wyjść na balkon i od razu przywitało ją dość srogie powietrze. No i chmury, tak, dużo chmur. Może padać. I ciemno już, też źle, bo w końcu człowiek ślepy bez wspomagaczy szklanych. Jak widzicie – wszystko było przeciwko mnie. Nie było wyjścia, musiałem użyć motywatora ostatecznego. Wskoczyłem na wagę, krótka myśl „ty grubasie” i już za chwilę szykowałem się do wyjścia. To działa. Zawsze. Ale nie to było dzisiaj najpiękniejsze. Wystarczyło bowiem, że przebiegłem kilkaset metrów i na trasie serdecznie pozdrowił mnie inny biegacz. Niby nic niezwykłego, a ja mało nie padłem z wrażenia. Dziarskim krokiem, wcale nie wolnym, lecz dynamicznym i pewnym, podążał człowiek dojrzały, tak na moje oko ponad 70-letni. Wtedy już wiedziałem, że to musi być dobry trening. I rzeczywiście – w mój organizm wkroczyły nowe siły, dzięki którym pokonałem dystans znacznie dłuższy, niż pierwotnie planowałem. Skoro taki facet tak zapiernicza, chce mu się i nie marudzi, to jak ja mogę stękać i odpuszczać? To byłaby porażka. Owszem, ona w sport jest wkalkulowana, ale tylko z innym przeciwnikiem. Porażka z samym z sobą nie wchodzi w grę – do niej dopuścić nie można nigdy! Życie bywa jednak niesamowite. Wiele już miałem takich sytuacji, gdy w sumie coś błahego, zwykłego, można by rzecz przypadkowego, oddziaływało na mnie nadzwyczajnie. I szczerze mówiąc, nie chce mi się wierzyć, że to jednak przypadek. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w bieganiu, w sporcie ogółem, najważniejsza jest motywacja. Wszystkie inne przeszkody – poza groźnymi kontuzjami rzecz jasna – można pokonać, przezwyciężyć. Czasami przebiega to wolno, zawsze stopniowo, ale jednak idzie do przodu, we właściwym kierunku. Motywacja to jednak coś tak okrutnego, co może dopaść człowieka zawsze. Ja biegać uwielbiam, co jednak – jak widać – nie oznacza, że zawsze na bieganie mam ochotę. Ot, taki paradoks. Zazwyczaj jednak jest tak, że najtrudniej wyjść z domu. Potem cała niechęć mija, a na twarzy szybko pojawia się uśmiech. Każdy z Was musi znaleźć swój sposób na automotywację. Nie liczcie w tym przypadku na innych. Mnie nikt do sportu nie wyganiał, nie zachęcał. Wręcz przeciwnie,...

Read More
[TOMEK] Zwycięzcą może zostać każdy. I to jak łatwo!
maj05

[TOMEK] Zwycięzcą może zostać każdy. I to jak łatwo!

Gdy piszę te słowa, jest niedziela, zbliża się godzina wieczorna. Za nami tydzień majówkowy, nawet niezła pogoda do sportu (niezbyt gorąco) i naprawdę imponująca liczba moich treningów biegowych – ZERO… No cóż, jest jedna czynność, która zawsze wygra z bieganiem i absolutnie się jej nie wstydzę. Piłka nożna. Czas rozwiać wątpliwości – biegać lubię, wręcz uwielbiam, ale z futbolówką przy nodze zawsze jakoś tak przyjemniej. Zatem, w poniedziałek i wtorek, ze względu na przedmajówkowy nadmiar pracy, trudno mi było znaleźć czas, żeby podrapać się po uchu, a co dopiero biegać. Chociaż… Nie, przepraszam, okłamuję Was. We wtorek sport wszak uprawiałem – przed komputerem… razem z chłopakami z tajnej grupy „5kg trotylu” w FIFA 2013 🙂 A potem było już pięknie! Środa – futbol. Czwartek – odpoczynek. Piątek – futbol. Sobota – futbol. Trzy mecze w cztery dni na ulubionym boisku przy SP 33 – ojj, całą zimę na to czekałem. PS. Jeśli ktoś, gdzieś czasem gra w piłkę i brakuje Wam jednego – piszcie do mnie. Ja nie odmawiam 🙂 Ale dość o moich losach obecnych, nie chcę z tego bloga robić pamiętnika. Jeśli chcecie zacząć biegać, dobrze by było, gdybyście znaleźli sobie jakiegoś trenera. To może nawet zbyt mocne słowo, ale chodzi o osobę, która doświadczenie w bieganiu ma i może udzielić wielu cennych rad. Nie znacie kogoś takiego osobiście? Nic nie szkodzi, poszukajcie w internecie. Jest chociażby forum bieganie.pl, tam na pewno znajdziecie bratnią duszę, która będzie umiała Was pokierować i wesprzeć. No albo szuranie.pl, bo już widzę, jak Paweł się krzywi w tym momencie 🙂 I tutaj są przecież osoby, które z Wami chętnie porozmawiają. Ja miałem to szczęście, że pomógł mi Piotrek. Na początku rozpisał mi kilkutygodniowy plan treningowy, a potem cierpliwie odpowiadał na każde, nawet najgłupsze pytania. A bywało ciekawie, bo kiedyś pytałem go choćby o to [uwaga! ostre! tylko +18 ;)], czy to normalne, że mi sutki krwawią w trakcie biegu. Normalne. Trzeba kleić plastrem. Trener jest potrzebny zwłaszcza na początku. Potem każdy z Was będzie umiał sobie w odpowiedni sposób ułożyć treningi. Czasem trzeba przycisnąć, niekiedy odpuścić. Ważna jest dyspozycja dnia, ale absolutnie nie można tylko na niej bazować – bo przecież zdarza się, że niby chciałoby nam się już przystanąć, ale jednak stać nas na dalszy bieg. Trzeba we właściwy sposób poznać swój organizm – po miesiącu, dwóch będziecie wiedzieć już, co i jak. Aha. I pamiętajcie o jednym – jeśli ktokolwiek, kto rzekomo biega, wyśmiewa się z ilości kilometrów, jakie przebiegliście, albo z Waszej szybkości, to nie musicie go obrażać, rzucać pomidorami, kamieniami itd. Środkowy palec już mu/jej jednak z powodzeniem możecie pokazać. Dosadnie, ale od lat niemiłosiernie irytują mnie takie...

Read More
Jak Rocky Balboa – tak się czułem
kw.23

Jak Rocky Balboa – tak się czułem

Gdy w 2009 roku zacząłem swoją przygodę z bieganiem, Piotrek, mój osobisty trener (a bliżej prawdy – bezcenny doradca) zasugerował: zacznij pisać o tym bloga. Temat oczywiście przemyślałem, ale dość szybko odpuściłem. Uznałem, że to zupełnie niepotrzebne. Kilka tygodni temu Paweł zaproponował: napisz coś o swoim bieganiu na szuranie.pl. W pierwszej chwili podziękowałem. Potem jednak przypomniałem sobie o pomyśle sprzed trzech lat. I zmieniłem zdanie. Bo dzisiaj w sumie żałuję, że wtedy się na to nie zdecydowałem. Teraz fantastycznie byłoby powspominać tamtą przemianę. Po tylu miesiącach sporo szczegółów już nie pamiętam, niektóre sytuacje z pewnością uleciały z mojej głowy. Wciąż jednak wydaje mi się, że mam coś ciekawego do powiedzenia na ten temat. Szkoda zmarnować taką szansę po raz drugi. Nigdy nie biegałem dla rekordów, maratonów, półmaratonów czy choćby nawet „dyszek”. Chociaż – podkreślę to – byłem gotów wystartować na 20 km. Miałem jednak zupełnie inny cel. Schudnąć. Jeszcze cztery lata temu z hakiem ważyłem 100 kg (no, prawie – dokładnie 99,5). Dzisiaj jest to 81, a to i tak negatywny pikuś. W najlepszym etapie moich treningów, czyli gdzieś około września 2010, waga pokazywała już 77 kg. Od tego czasu jednak nieco się zaniedbałem – biegałem sporadycznie, pozostała tylko piłka nożna (w miarę regularnie, raz na tydzień) i siłownia (zrywami). Prawdziwa katastrofa pojawiła się w ostatnich miesiącach. Praca w radiu, CKsporcie, dodatkowe fuchy, które pozwalają mi na większą swobodę finansową, a do tego przede wszystkim chęć obronienia w końcu magistra – to wypełniało moje dni od rana do późnej nocy. W styczniu obiecałem sobie, że gdy tylko postawię kropkę nad „i” na swojej uczelni, wtedy w końcu wezmę się za siebie. A to oznaczać mogło tylko jedno – powrócenie do biegania. 15 marca magistra obroniłem, potem chwilę poczekałem na lepszą aurę i wróciłem. Za mną dwa tygodnie regularnych treningów, biegam co dwa dni około 7-10 km. Można powiedzieć, że rozpoczynam swoją batalię na nowo. Batalię, która jest męcząca (musi być!), ale sprawia niesamowitą frajdę. Moja historia oczywiście wpłynie na charakter tego bloga. Często będę odnosił się do przeszłości. Do czasów, gdy na początku wytrzymywałem maksymalnie kilka minut biegu non stop, niczym Rocky Balboa walczyłem sam ze sobą i zimową aurą, by potem znikać, znikać, znikać… 23 kg ubyło Porębskiego – aż trudno w to uwierzyć. Dlaczego Rocky? O tym jeszcze napiszę. Póki co tylko wspomnę, że swoje treningi rozpocząłem w styczniu, przy pełnym śniegu i minusowej temperaturze. Chciałbym, żeby ten blog zachęcił tych, którzy ważą dużo za dużo, ale może brakuje im tej jednej, dodatkowej motywacji (lekcji?) do tego, żeby ruszyć tyłek. Bo tutaj każdy może to zrobić, każdy może osiągnąć rewelacyjne efekty, jeśli tylko tego chce. Udowodnię to...

Read More