W rytmie walca!
W niedzielę, dwie godziny po biegu, po wyjściu spod prysznica upadł mi na podłogę łazienki ręcznik. Zwykły kąpielowy, biały ręcznik. Podłoga okazała się zbyt nisko, tak cholernie nisko, że musiał tam zostać. Może leży do tej pory…
W grudniu 2011 roku zarejestrowałem się na forum bieganie.pl, wybrałem nick „przyszły maratończyk”, bardziej przewrotnie niż realnie. Często wracałem tutaj do tych pierwszych wpisów, ale wrócę jeszcze raz. Wtedy, dokładnie 21 grudnia 2011 roku pisałem tak:
Zacząłem od bieżni stacjonarnej, przebiegnięcie 2 minut było męczarnią. Ale walczyłem…
Po miesiącu walki z przyciągającą grawitacją, wylewałem swoje przemyślenia dalej:
[…]Około 30 minut, przeplatam szybkim marszem, bo płuca nie pozwalają na więcej. Ostatnio dałem radę pokonać ponad 7km, w 50 minut. To póki co mój rekord!
W czasie miesiąca schudłem ponad 5 kg.
Nadal uwielbiam Pepsi w puszcze… i nadal niestety palę papierochy…
Fajki rzucę! Z Pepsi będzie gorzej:)
Tak było w 2011 roku, to były początki. Później jak to u mnie, troszkę mi przeszło, szurałem spontanicznie, aż wyczytałem informację o pierwszym biegu na 10 km w Kielcach. 10 km! KOSMOS! Tego nie da się zrobić… Udało się, no i się zaczęło! W 2012 roku rzuciłem palenie śmierdzących papierochów!
Login na forum bieganie.pl siedział w głowie, cały czas gdy czytałem wspomnienia innych, marzenia, problemy bądź porady lewy górny róg mojego ekranu przypominał…”przyszły maratończyk”. Ba nawet mój pierwszy „blog” nosił nazwę Ukończę Maraton – www.ukonczemaraton.blogspot.com. Siedziało to w głowie bardzo i bardzo, jednak wiedziałem, że na pewno „nie wtedy”, a czy kiedykolwiek? Ciężko powiedzieć, to jest ogromne wyzwanie. 42 kilometry, ponad 4 godziny biegu!? W głowie mi się nie mieściło.
Przyszedł jeden półmaraton, później drugi i zaczęło się powoli mieścić. Biegi ponad 90 minutowe nie były wielkim problemem. Takie dwugodzinne, małym, ale dawałem sobie z nimi radę. No ale maraton, to dwa razy tyle! NIE DO ZROBIENIA.
Był grudzień 2013 roku, czyli dokładnie dwa lata po pierwszym wpisie, dwa lata po pierwszych dwu kilometrowych próbach szurania. Byłem w trakcie służbowej podróży, nie prowadziłem akurat auta i przeglądałem co tam „na fejsie” piszczy. Wyskoczył Rafał i jego anonsik…
i zgłupiałem! Marzyłem o maratonie, marzyłem, żeby „to” zrobić w pięknym miejscu. Ale mój szuraniowy rozum ogarniał raczej to co mieści się w granicach naszego kraju, zastanawiałem się nad Orlenem w Warszawie, lub Łodzią, w tym samym terminie. A tu klops… Dwa szybkie telefony: żona i Piotrek, Piotrek i żona. Decyzja!
No i się zaczęło „babci sranie po krzakach”. Stres, „co ja zrobiłem”, przecież to tylko cztery miesiące, przecież to aż 42 km… Ale szurałem, robiłem swoje trzymając się bardziej lub mniej planu treningowego. Przebiegłem treningowo Półmaraton Warszawski i dwa tygodnie później byliśmy już w Wiedniu.
Pech (lub szczęście) chciało, że kilka dni przed wyjazdem sprzedałem auto, ale dzięki szybkiej pomocy zaprzyjaźnionego salonu samochodowego w stronę miasta Mozarta polecieliśmy pięknym, nowym dużym samochodem z trzema osobami na pokładzie. Ja, żona moja własna i Piotrek Bednarski, nazywany przeze mnie Bamboshem. Przyjaciel jeszcze ze studenckiej ławy, z którym to dawno temu zarabialiśmy na życie zbierając jagody na Szwedzkim kole podbiegunowym. Stare czasy.
W Wiedniu zameldowaliśmy się w piątek przed południem, na początek udaliśmy się w kierunku hali Targów Wiedeńskich, czyli w miejsce gdzie odbywa się Expo i można odebrać pakiety startowe.
Po delikatnych przejściach (bo oczywiście zapomniałem wydrukować karty startowej) odbieramy numery startowe, chipy (płatne dodatkowo – jeszcze wtedy nam się wydawało, że to kaucja zwracana później),
odbieram też koszulkę (płatną dodatkowo) i po szybkim przeleceniu po stoiskach wracamy do auta. I już pierwsza niespodzianka. W Wiedniu jest drogo, drogie są parkingi i obowiązuje strefa płatnego parkowania, to wiedzieliśmy. Ale do pierona, nie spodziewałem się, że ta strefa sięga, aż tak daleko! Dostaliśmy mandat. Ubożsi (narazie wirtualnie) o 32 euro udajemy się w kierunku hotelu. Tu wszystko sprytnie i bez problemów. Okazuje się, że z autem musimy się pożegnać na trzy dni (tak będzie taniej), odstawiamy na parking Park&Ride na obrzeżach miasta. Wjeżdżając na parking, wziąłem bilet i chciałem umieścić (zawsze tak robiłem w swoim aucie) pomiędzy tapicerką, a radiem. W takiej szparce. Wtedy nic go nie zwiewa, zawsze jest na swoim miejscu. Wpadł dziad do środka. Gdzieś w czarną samochodową otchłań wpadł. Nie ma. Kalecząc niemiecki, czytamy, że zgubienie biletu to kara 30 euro… Kurwa! Dwie godziny w Wiedniu i 60 euro w plecy. Ale łatwo się nie poddaliśmy. Bambosh wyjął łyżkę (nie mam pojęcia po co mu była łyżka przy sobie, taka zwyczajna do zupy), rozebrał to i owo w kokpicie samochodu i po kilkunastu minutach rzucanych we wszystkie strony przekleństw wyjął papierowy kwadracik warty ponad 120 zł.
Do końca dnia „regenerowaliśmy” siły wędrując po Wiedniu. Muszę przyznać, że wiele jego części robi ogromne wrażenie. Wielkość budowli, ich przepych powalała. W piątek i w sobotę widzieliśmy naprawdę bardzo dużo, nogi bolały niemiłosiernie, ale warto było być w takim miejscu i przyjrzeć się bliżej jego historii i temu co ma do zaoferowania. I tutaj odrazu rada dla innych. Po Wiedniu tylko bez auta. Metro to fantastyczne rozwiązanie, jest 6 linii, da się dojechać wszędzie. Trochę kosztuje (48 godziny karnet to wydatek 12 euro), ale to się naprawdę opłaca. Pewnie, że mając w perspektywie maraton trzeba było leżeć dwa dni i gromadzić energię, ale spodziewałem się, że raczej tego biegu nie wygram:) Dlatego łaziliśmy, zwiedzaliśmy. Dotarliśmy też na metę, dopiero budowaną, z myślą że chociaż teraz ją zobaczymy, jakby się w niedzielę nie udało.
Prater, Schonburrn, Stefanplatz i wiele wiele innych. Wiedeń jest piękny!
Przyszła niedziela. Długo oczekiwany dzień sądu ostatecznego:)
Pobudka o 6.00 rano, śniadanie, bułki z miodem szykowane bezpośrednio na łóżku (taki klimat, takie warunki)
I w drogę! Metro o 7 rano było wspaniałe, kolorowe, uśmiechnięte uśmiechami zadowolonych ludzi, którzy z własnej nieprzymuszonej woli jadą aby zmagać się z samym sobą. Jadą aby pokonać 42 km, jadą aby przebiec 21 km (była możliwość zejścia na metę półmaratonu po 21 km), lub jadą zmagać się w sztafecie (4 zmiany, w sumie 42 km). Łącznie na starcie stanęło 43 tysiące ludzi ze 137 krajów świata, w tym dwie osoby z Kielc:) Rzeczy oddaliśmy do depozytu w ciężarówkach (przejeżdżały później na metę).
Do startu pozostawało coraz mniej czasu.
Spiker tuż przed startem przeczytał wszystkie kraje skąd pochodzą uczestnicy, to robiło ogromne wrażenie. Kolorowy tłum robił jeszcze większe, a o tym, że to ogromny bieg dowiedzieliśmy się tak naprawdę na starcie. Od strzału startera do naszego przekroczenia linii minęło ponad 25 minut. Start odbył się w rytmie walca, który płynął donośnie z wielkich głośników zawieszonych nad naszymi głowami.
Od czytania rad przed biegiem spuchła mi i tak nie mała moja głowa. Teoretycznie byłem mistrzem świata:) Teraz trzeba było przełożyć tę wiedzę na praktykę. Jestem szuraczem, czyli nie rozwijam wielkich prędkości. Bieg w pierwszym zakresie to około 5:30 – 5:50/km. Zależy kiedy, gdzie i z kim. Ale to moje takie tempo luźne. Widziałem, że przed sobą mam wielki kawał drogi. Dodatkowo dźwigałem ze sobą pas z bidonem (wypełnionym do połowy izotonikiem), pięć żeli, dwie fiolki z magnezem, ketonal (w razie czego) i… papier toaletowy (też w razie czego). Do 25 km wszystko szło zgodnie z planem, wymyśliłem sobie, że będę szurał około 6 min/km czyli tak, że praktycznie odbywa się to u mnie bez bólu i problemów. Jeden „problem” przetrzymał mnie na 3 km…spędziłem duuużo czasu „pod drzewkiem”. Jakoś tak się zdarzyło, pierwszy raz w życiu:). Musiałem zbiec z trasy i w wielkim parku (to chyba Prater) w towarzystwie setek innych osób musiałem…
Biegaczy na trasie był naprawdę ogrom. Zdjęcie powyżej jest z 2 kilometra, startowałem z przed ostatniej strefy a za mną tysiące ludzi. Kibice przy trasie byli, a i owszem jednak wielkiego entuzjazmu i pomysłowości jak w Polsce nie przejawiali. Krzyczeli, dopingowali, ale bez szału, choć były oczywiście wyjątki.
Tuż przed 21 kilometrem było coś co pozwalało zrezygnować z dalszej walki. Na prawo półmaraton, na lewo maratończycy. Nie wahałem się ani chwili.
Czułem się znakomicie, tempo wolniutkie, już wiem, że nie wygram tego biegu, tym bardziej, że chwilę wcześniej minęli mnie późniejsi zwycięzcy:)
Przy trasie, oraz na niej (pozdrawiam Sebastiana z Wrocławia) spotykam wielu kibiców z Polski, to były te momenty w których dostawałem sporej dawki energii, a często nawet pojawiały się ciarki na rękach. Po 25 kilometrze już walczyłem…i widok z daleka biało czerwonej flagi działał kojąco! Dziękuje za miłe, dodające energii okrzyki i doping. Jeśli dobrze wyczytałem część z kibiców to przedstawiciele bardzo mocno reprezentowanej grupy Biegiem Radom, brawo!
Na 27 kilometrze pierwszy raz podczas picia, jedzenia kawałek się przeszedłem. Do tej pory wszystko robiłem w biegu. Czułem, że z nogami zaczyna się dziać coś, czego jeszcze nie poznałem. Wypiłem pierwszy magnez. Człapałem dalej, było mi coraz ciężej, a najbardziej demotywujący był fragment w parku (znowu Prater, przy stadionie), w którym mijaliśmy się z biegaczami biegnącymi w przeciwnym kierunku, dodatkowo było to tuż po zmianie sztafety gdzie mijali mnie świeżutcy jak świeżo ścięty szczypiorek, biegnący jak sarenki biegacze z uśmiechem na ustach. To był mój 30 kilometr…
Było coraz ciężej. Ale dramat zaczął się tak naprawdę 7 kilometrów później. Czytałem oczywiście o „ścianie” jednak nie wiem do końca czy to było to. Zabrało mi nogi zwyczajnie. Złapały mnie tak ogromne skurcze, najpierw w lewe udo, a później w prawe, że robiło mi się biało przed oczami. Musiałem na chwilę stanąć, jednak mając w głowie rady przyjaciół aby nie zatrzymywać się ani na chwilę (bo się nie ruszy), tylko iść. Szedłem. 200 metrów marszu i „bieg”. Taka walka trwała przez około 2 kilometry. Pokonanie tych 2000 metrów zajęło mi ponad 16 minut, to ponad 8 min/km. Ale nie umiałem inaczej. Walczyłem ze sobą. Jeszcze jeden żel i coraz bliżej mety. Powolutku do przodu, szurałem dalej. Skurcze odpuściły, jednak przy „mocniejszym” ruchu do przodu miałem wrażenie, że rozrywa mi uda.
Przeklinałem w duchu Rafała, za ten wpis na „fejsbuku”, przeklinałem Bambosha, że się zgodził na ten wyjazd i siebie. Po co ja to robię?! Jednak za chwilę rzut oka na zegarek, który pokazuje 39 kilometr. Czyli jeszcze trzy! Trzy kilometry do mety! Tyle to przecież robię codziennie na jednej nodze z palcem w nosie! Dam radę! Powolutku do przodu. Buty zrobiły się dziwnie małe, mam wrażenie, że gdzieś o cztery numery za małe, a przecież to są 44 i 2/3 a ja mam 43. Luzu jeszcze 4 godziny temu było sporo.
Pojawia się prosta, którą pamiętam z 20 kilometra, niedaleko będzie meta. Wyjmuje słuchawki z uszu, chowam je do paska, a z niego wyjmuje biało-czerwoną flagę. Zawsze chciałem to zrobić na mecie, wbiec z flagą. Jeszcze kilometr. Oczy robią mi się jakieś takie dziwnie mokre, nie wiem czy to z bólu, bo boli mnie masakrycznie wszystko, czy ze wzruszenia. Chyba bardziej z tego drugiego, bo boleć to dopiero zacznie po mecie. Ciary na rękach.
500 metrów, jak Kenijczyk:). Nic nie boli, lecę na upragnioną metę. Flaga powiewa nad głową. Nie słyszę żony, którą mijam o kilka metrów, a czekała tu ponad 1,5 godziny… Chyba jestem w szoku, amoku… widzę tylko metę. Słyszę polski doping od naszych kibiców z trybun (tych których mijałem na trasie). Meta! Radość OGROMNA! 4:35:54 . Cztery godziny, trzydzieści sześć minut bez sześciu sekund. RADOŚĆ OGROMNA!
Zdejmuje czapkę, odbieram medal, proszę kogoś równie ledwo żywego jak ja o szybką fotkę i idę (staram się dalej). Dalej picie i piwo, które wypiłem duszkiem! Smakowało, jak żadne inne, mimo, że było Alkohol frei.
Dalej małe perturbacje z odbiorem depozytu, który tajemniczo zmienił ciężarówki, ale udało się znaleźć ciuchy i resztę mojej brygady. Bambosh doleciał w 3 godziny i 57 minut. Super wynik. Ale teraz ma sztywną nogę:)
Baaardzo powolutku udajemy się do metra i do hotelu. „szybki” prysznic i ten nieszczęsny ręcznik, który nie pozwolił mi się wytrzeć tylko złośliwie upadł na pierońsko nisko położoną podłogę. Nie było możliwości go podnieść.
Po krótkim, bardzo krótkim, odpoczynku znowu ruszyliśmy „w miasto” 🙂 do Motylarium i na pyszny obiad w znanej nam już włoskiej restauracji, w której to zbieraliśmy swoje siły jedząc makarony przed biegiem.
Podsumowując, wyjazd MEGA udany. Wynik…coż, wiem że są tacy, którzy uważają, że maraton powyżej 4 godzin to nie maraton. Niech uważają! Mam ich totalnie w dupce! Dla mnie to było marzenie, marzenie aby wbiec na metę i zmieścić się w założonym przez organizatora limicie. Wbiegłem, zmieściłem się i marzenie spełniłem. Jestem mega zadowolony, wiem też, że dałem z siebie stówkę, a wynik…jest teraz możliwość aby go poprawiać. Jeszcze tyle maratonów przede mną…
Ogromnie dziękuje Rafałowi Słoniowi za pakiety startowe w Vienna City Marathon! Dzięki Tobie spełniłem marzenie!
a poniżej mój „bieg” i zapis z Garmina
16 kwietnia 2014
Brawo Paweł, to jedna z najlepszych relacji z maratonu jakie czytałem. Ogromne gratulacje!
Rok temu gratulowałeś mi debiutu w Krakowie, dziś jestem szczęśliwy, że mogę zrobić to samo u Ciebie.
16 kwietnia 2014
Ja pamietam jak Ty gratulowałes mi lubelskiego maratonu:). Jak dopingowalismy biegaczy na orlen Maratonie to nagrałam na telfonie odezwe do Ciebie. Stałam przy trasie i krzyczałam , że gramy dla Pawła, który biegnie teraz w Wiedniu….i zagralismy energetycznego seta…Moze nawet poczułes wtedy jakis przypływ energii podczas zmagań???;) I sęk w tym, że WSZYSTKIE nagrania mi uwaliło z telefonu!!! Myslałam, ze sie popłacze – nie wiem jak to sie stało???Tobie gratuluje z ogromną radością. Opis czytało się doskonale i przyznam, że poczułam „sranko po gaciach” przed maratonem lubelskim. A Ty bys nie wpadł tu do nas? Taniej niz w Wiedniu;)
16 kwietnia 2014
W ten wykres wpisany jest cały ból i piękno maratonu 🙂
16 kwietnia 2014
A jeszcze niecałe 2 tyg. temu pisałeś tutaj: „Jestem kretynem”. Jesteś? Wg. mnie jesteś De Beściak. Paweł, wielki szacunek! Super opis, inspirująca historia zwłaszcza dla tych, którzy jeszcze marzą…
16 kwietnia 2014
Dodajesz motywacji:)
16 kwietnia 2014
Czekałem na ten tekst! Genialny opis minionego weekend-u. Czytam go po raz trzeci i nadal mam zaciesz na twarzy. Dzięki Joniu za super przygodę. Może tym razem nie widzieliśmy zorzy polarnej i łosi ale i tak było zaj…cie:)
Aha, noga już nie jest sztywna… prawie.
16 kwietnia 2014
Świetny opis 🙂 tak jak i to co zrobiłeś w Wiedniu
ps. ekipa z Radomia to raczej Biegiem Radom 😉
Gratuluję!
16 kwietnia 2014
A, jeszcze zapomniałem dodać, że jak nie konferansjerowałeś to wreszcie Korona wygrała 🙂
Wniosek: powinieneś częściej maratony biegać, kto wie może mielibyśmy wtedy w Kielcach Ligę Miszczów 😉
16 kwietnia 2014
pewnie, że Biegiem Radom! zmieniłem, dzięki za korektę.
Sławek: zastanowię się nad tym poważnie. Wróć…zastanawiam się już nad tym dawno!
17 kwietnia 2014
Paweł, nie no, weź – z tym „nie-konferansjerowaniem” to oczywiście żartowałem. No chyba, że zastanawiasz się nad bieganiem większej ilości maratonów 🙂
16 kwietnia 2014
Jeszcze raz GRATULUJĘ!!! niesamowite „to” wszystko, może za rok staniemy obok siebie na starcie 🙂 kto to wie 😀 (choć u mnie jeszcze daleka droga)
17 kwietnia 2014
Fajnie się czyta. Gratulacje ogromne. Wiem z autopsji jak to jest – tydzień wcześniej też pierwszy raz przebiegłem maraton z podobnymi założeniami jak Twoje. Gdyby ktoś chciał poczytać to zapraszam: http://www.biegart.pl 🙂
17 kwietnia 2014
Przeczytałam i umocniłam się. Moje maratonowe marzenie przybliżyło się do mnie dzięki Tobie. Przede mną długa droga. Ale jak już kiedyś wpadnę na metę to się poryczę! ze szczęścia!
Gratuluje i pozdrawiam.
17 kwietnia 2014
Znakomity tekst. 42 km i 195 m przezylem to osobiscie trzy razy w swoim życiu ( i po kazdym biegu mysle sobie nigdy wiecej „nastepnej razy) i za kazdym razem po 3 lub 4 dniach zaczyna mi przechodzic 🙂 Te niedoceniane końcowe 195m to jest juz” cream de la cream” calości projektu pt. Przebiec maraton upragniona meta, oczy wilgotne i to poczucie spelnienia osiagniecia czegos co wydawalo sie nie realne 🙂 Gratulacje Paweł.
17 kwietnia 2014
Fajny tekst. Lekkie pióro. Powinszować. 🙂
17 kwietnia 2014
Miasto Mozarta to Salzburg, a nie Wiedeń
18 kwietnia 2014
Nie zły dystans gratuluje sukcesów i wytrwałości.
18 kwietnia 2014
BRAWO
21 kwietnia 2014
Gratulacje, świetny reportaż. To dla mnie duża motywacja. Pozdrawiam
23 kwietnia 2014
Wiecej takiej pracy, swietna relacja, motywujaca.
23 kwietnia 2014
Gratulacje Joniu – super
24 kwietnia 2014
Gratki. Zazdroszczę biegu w Wiedniu.
27 kwietnia 2014
Gratuluję, maraton jeszcze przede mną 🙂
http://polakwukblog.wordpress.com/
2 maja 2014
WIELKIE GRATULACJE! Pół roku i 20 kg temu, wydawało mi się, że dobiec do końca ulicy to wyczyn równy finałów polskiej reprezentacji w piłce nożnej…ale udało się, w kwietniu zaliczyłem pierwszą połówkę i myślę o kolejnych w tym roku. Gdzieś w głowie siedzi mi też cały maraton…ale to chyba plan na przyszły rok…Mam nadzieję, że spotkamy się gdzieś na tym dystansie 🙂
21 maja 2014
Gratulacje…wspaniały bieg i wspaniała przygoda
6 listopada 2014
dzięki za relację, już się nie mogę doczekać przyszłorocznego startu, pozdrawiam Gallileo http://www.naostatniejprostej.com
26 stycznia 2015
Energetyzująca relacja! Ta flaga – coś pięknego! 😀
Trafiłem tutaj zupełnie przypadkiem, do tej pory nawet nie myślałem o maratonach, ale może warto zacząć? W kwietniu na Orlenie startuję na 10km, jeśli treningi i bieg pójdą dobrze to będę zastanawiał się nad dłuższymi dystansami. Na razie wszystko wygląda obiecująco… poza wagą 🙂