ULTRAŚledź
mar23

ULTRAŚledź

Pewnej grudniowej nocy złe myśli ogarnęły moją głowę, a dusza jakby sparciała. Postanowiłam umrzeć. Przy życiu trzymało mnie jednak to, że zawsze chciałam zostać ultrasem. Biegam  – nie częściej niż raz w tygodniu po niecałe 10 km, czyli bardziej 8. Wyemancypowałam więc, że polegnę w walce o tytuł ultrasa. Zaczęłam szukać ultra biegów w necie. To była chwila. Miłość od pierwszego wejrzenia – ULTRAŚLEDŹ. Pasowało wszystko – nazwa, która mnie wyraża, miejsce biegu – tajemnicze i jak dotąd przeze mnie nie odkryte i kilometraż. 80 km po Puszczy Knyszyńskiej – dlaczego nie? Zapisałam się w minutę i od tej pory każdego dnia chociaż raz powtarzałam sobie – ROZWALE TO !!! Czułam od początku dobre wibracje  płynące  z tej imprezy –  organizatorzy lansowali ten bieg w niewymuszony sposób. Bez zbędnego nadęcia i dorabiania ideologii i mistycyzmu – bo ja niestety jak biegnę to nie medytuje – a może wszystko przede mną?;). Zapisało się trochę ponad stu biegaczy – chyba niewiele, ale limit był 150 – bo to pierwsza edycja. Często odwiedzałam profil facebookowy, śledząc;) przygotowania. Miałam trzy miesiące na przygotowanie. Na to żeby zrobić coś, aby mniej bolało. Treningów biegowych  jednak wszczęłam. Dalej raz w tygodniu.  Dalej 8 km i to Gallowayem;). Ale przebiegłam też nocna dychę naszą lubelska w stroju księżniczki biedronki. Uważam ze dużo pomogły  mi kettle – bardzo mi pasuje machanie żeliwnym czajniczkiem. Są minusy – odciski na dłoniach  mam jak  chłop od pługa oderwany. Moje  ręce  pasują więć  do stóp z wybrakowanymi paznokciami. Czyli jednak plus – jakaś konsekwencja w wyglądzie członków. 12 lutego wraz z Koleżanką Jowitą ( wyjątkowo ładna brunetka, szuka męża  – można do mnie pisać w tej sprawie) ruszyłyśmy ku śledziowej przygodzie. Niezawodnym VOLVERONEM  850 – granatową ultra strzałą pognałyśmy do Radzynia Podlaskiego, gdzie poprowadziłam  warsztaty bębniarskie w przedszkolu. Kiedyś  poprosiła mnie o to dziewczynka w Lublinie – żebym odwiedziła jej przedszkole w Radzyniu.  Myślała, ze odmówie;). Podroż do Supraśla na Ultra debiut okazała się okazją do odwiedzin i zrobienia tego za co biorę na co dzień ciężki hajs 😉 zupełnie dla satysfakcji i radochy. Dzieciaki miały frajdę, a paniom opiekunkom opowiadałyśmy o Ultra Śledziu.  Dostałam w podziękowaniu od dzieci i pań notesik hand made, gdzie była dedykacja z życzeniami powodzenia w biegu. Potem kierunek Supraśl ! Podczas trasy spożywałyśmy  dużo batonów, i bombonierki. Jowita próbowała mnie przestraszyć trudnymi pytaniami . Czy wiem ze 80 km to dwa maratony? Czy naprawdę zamierzam to  przebiec? Niestety nie skłoniła mnie do refleksji. Mimo nieprzygotowania nie czułam żadnego strachu przed biegiem. Nic ! Tylko zdrowe podniecenie. Moja taktyka była skrajnie prosta  – 40 km na sto procent a potem przyspieszać ! A tak poważnie to...

Read More
Dyszka na minusie!
mar15

Dyszka na minusie!

4 lata temu wymyśliłem swoje szuranie, ponieważ niebezpiecznie zbliżałem się do trzycyfrowej liczby, którą obserwowałem od czasu do czasu na wadze. Jako, że moje bieganie to szuranie, często mocno nieregularne, przeplatane kontuzjami większymi lub mniejszymi, letnim niechciejstwem, lenistwem pomaratonowym i ogólnym takim nijactwem to z tą wagą było różnie. Różnie było też przede wszystkim dlatego, że bieganie – bieganiem, a słoiki z majonezem i butelki coca-coli opróżniane były w trybie mocno przyspieszonym. W dniach tzw. roboczych (choć u mnie w sumie tylko takie) często pierwszy posiłek pojawiał się w okolicach godziny 17:00, i nie była to sałatka z rukoli, czy ciemne pieczywo. Parówy, fastfoody i inne gównożarcie na szybko. Od czasu do czasu jakiaś jadłodajnia i to też prędzej z frytkami niż z ryżem:) Rok 2015 był w moim wykonaniu najgorszym rokiem biegowym odkąd ruszyłem grube dupsko do szurania. Nie licząc mega wydarzenia jakim dla mnie był maraton w Paryżu to później była dupa wielka, dosłownie. Ciężko mi było zmotywować się do czegokolwiek po 42 km we Francji, nie licząc Półmaratonu w Radomiu w którym zającowałem na 2:15 :), to już chyba nic poważnego nie zaliczyłem. Dodatkowo jak to zwykle bardzo słabo mi się zmobilizować jak jest więcej niż 20 stopni na termometrze.  Do tego wszystko doszła poważna przeprowadzka, koniec budowy no i klops. Dzieci do szkoły, wszyscy na maratonach czy przynajmniej połówkach, a ja w lesie, i to też dosłownie bo nowa chata wuja jonia pod lasem stoi:) Czyli nic się nie działo, brzuch rósł, tętno na zwykłym szuraniu szalało, a waga znowu w górę. 2015 rok był (nie licząc maratonu) rokiem w którym nie padła żadna życiówka, a przecież one wcale wygórowane nie są. Przyszedł listopad, miesiąc w którym miałem (tak przynajmniej myślałem rok temu) próbować bić życiówkę na 10 km w Warszawie na Biegu Niepodległości. Trasa łatwa, prosto, można lecieć. Marzyło mi się zawsze, aby mieć „czwórkę” z przodu, tak chociażby 49:59. Było by super. Ale…nawet nie wystartowałem. Grudzień. Znalazłem w Kielcach „coś”, które wydawało mi się będzie wybawieniem jeśli chodzi o walkę ze zbędnymi kilogramami. Pudełka! Fresh Diet! – Codzienne jedzenie, dowożone rano pod drzwi, pięć posiłków o określonej kaloryczności. Chciałem spróbować… Widziałem, że przy takim bieganiu (szuraniu) jakie ja stosuje, ciężko tymi kilkudziesięcioma kilometrami miesięcznie i śmieciowym żarciem pozbyć się zbędnych kilogramów, jednocześnie jedząc tyle lat tak, a nie inaczej obawiałem się jak to będzie. 1 grudnia waga pokazywała 99,1 kg… Początki były straszne. Robiłem dobrą minę, ale…większość jedzenia jest zielona, nigdzie nie ma majonezu, sporo rzeczy nazywa się tak, że nie wiedziałem nawet, że to się je. No i te kasze… Największy mój dramat z przedszkola:) Kasza. Masakra. Dodatkowo odpuściłem zupełnie cocacolę. Nie...

Read More