TurboDOPING czyli Orlen Warsaw Maraton oczami Sylwii
kw.30

TurboDOPING czyli Orlen Warsaw Maraton oczami Sylwii

Niewiele jest rzeczy na globie, które są w stanie spowodować, abym wstała o 5-ej rano. O tej właśnie godzinie bezlitośnie zadzwonił budzik w dniu 13 kwietnia 2014 roku. Sieknęłam nim o ścianę, pomodliłam się i poszłam spać. Nie, żartuję – było inaczej. Wraz z kolegami z zespołów Sambasim i Bloco Central  (to takie zbiorowiska ludzi, którym frajdę sprawia robienie znacznego hałasu;) dopingowaliśmy biegaczy podczas Warsaw Orlen Maraton:). Byłam tym wydarzeniem mocno podekscytowana (jak mówi młodzież – podjarana) chyba już z tydzień. Przeszło mi także przez myśl, żeby pobiec, ale wybiłam to sobie z głowy. Po biegać maraton w Warszawie po płaskim, jak można po górkach w Lublinie?:) Tak czy inaczej –  o 5.30 – czyli w niedzielny środek nocy ochoczo zajęłam miejsce kierowcy w moim legendarnym już Volveronie i ruszyliśmy. Drogę na Warszawę każdy zna – prosto, prosto, prosto, aż do Zakrętu ;). Na miejscu zaskoczył mnie rozmach z jakim jest organizowany ten maraton. PRZEOGROMNE miasteczko maratońskie, cała infrastruktura z hot dogami na czele;). Sceny,  potężne namiociska, namioty, namiociki…  Idąc z instrumentami w stronę startu z lekkim ukłuciem zazdrości spoglądałam na rozgrzewających się biegaczy. Przyznaję bez bicia, że wypatrywałam czarnoskórych – wiem, wiem…to takie płytkie;). Graliśmy w dużym – ponad dwudziestoosobowym składzie:). Umieszczono nas na wiadukcie nad startem obu biegów – maraton i bieg na 10 km:). Dokładnie umieszczono nas za taką „diodą” między jakimiś dwoma płytami przeładowanymi technicznymi wynalazkami. Było tam ciasno, mało przyjemnie i wszystko świszczało…Nie mogliśmy się powstrzymać przed wyglądaniem zza tej diody i podziwianiem biegaczy ustawiających się do startu. Panom w pomarańczowych kurteczkach nie bardzo się to podobało i cały czas kazali nam się chować. W końcu na umówiony znak sygnał – PUF! – ruszyli. Miałam ciary na całym ciele. Gdybym była sama pewnie rozpłakałabym się, ale w zespole muszę udawać twardą, żeby mnie nie wygryźli. To był naprawde wspaniały widok. Dwie fale biegaczy odpływające w przeciwne strony… Graliśmy tak równo jak się tylko dało, ale ja co chwilę coś wrzeszczałam, machałam pozdrawiałam i próbowałam odnaleźć w tłumie kogoś znajomego. Moje myśli powędrowały oczywiście w kierunku startu naszego Maratonu Lubelskiego. Pamiętam, że kiedy wystartowałam w maratonie to moje myśli były jeszcze dziwniejszą mieszanką niż zazwyczaj. Od: „nie wierzę, że to naprawdę”, poprzez ” to jest MARATON  Sylwuniu – wkopałaś się”, po „dasz radę – tylko się nie zgub”. Grając  w Warszawie i patrząc na rozpoczynający się maraton zastanawiałam się też ilu z nich jest tak naprawdę nieświadomych co robią – jak ja;). A wyglądało to tak. Film jest długi, ale warto posłuchać komentarza naszego srebronustego kolegi Sergiusza na samym końcu – „Iiiii pooobiegł…”:) Miejsce startu było także miejscem oddalonym o 1 km od mety:). Zostaliśmy...

Read More
W rytmie walca!
kw.16

W rytmie walca!

W niedzielę, dwie godziny po biegu, po wyjściu spod prysznica upadł mi na podłogę łazienki ręcznik. Zwykły kąpielowy, biały ręcznik. Podłoga okazała się zbyt nisko, tak cholernie nisko, że musiał tam zostać. Może leży do tej pory… W grudniu 2011 roku zarejestrowałem się na forum bieganie.pl, wybrałem nick „przyszły maratończyk”, bardziej przewrotnie niż realnie. Często wracałem tutaj do tych pierwszych wpisów, ale wrócę jeszcze raz. Wtedy, dokładnie 21 grudnia 2011 roku pisałem tak: Zacząłem od bieżni stacjonarnej, przebiegnięcie 2 minut było męczarnią. Ale walczyłem… Po miesiącu walki z przyciągającą grawitacją, wylewałem swoje przemyślenia dalej: […]Około 30 minut, przeplatam szybkim marszem, bo płuca nie pozwalają na więcej. Ostatnio dałem radę pokonać ponad 7km, w 50 minut. To póki co mój rekord! W czasie miesiąca schudłem ponad 5 kg. Nadal uwielbiam Pepsi w puszcze… i nadal niestety palę papierochy… Fajki rzucę! Z Pepsi będzie gorzej:) Tak było w 2011 roku, to były początki. Później jak to u mnie, troszkę mi przeszło, szurałem spontanicznie, aż wyczytałem informację o pierwszym biegu na 10 km w Kielcach. 10 km! KOSMOS! Tego nie da się zrobić… Udało się, no i się zaczęło! W 2012 roku rzuciłem palenie śmierdzących papierochów! Login na forum bieganie.pl siedział w głowie, cały czas gdy czytałem wspomnienia innych, marzenia, problemy bądź porady lewy górny róg mojego ekranu przypominał…”przyszły maratończyk”. Ba nawet mój pierwszy „blog” nosił nazwę Ukończę Maraton – www.ukonczemaraton.blogspot.com. Siedziało to w głowie bardzo i bardzo, jednak wiedziałem, że na pewno „nie wtedy”, a czy kiedykolwiek? Ciężko powiedzieć, to jest ogromne wyzwanie. 42 kilometry, ponad 4 godziny biegu!? W głowie mi się nie mieściło. Przyszedł jeden półmaraton, później drugi i zaczęło się powoli mieścić. Biegi ponad 90 minutowe nie były wielkim problemem. Takie dwugodzinne, małym, ale dawałem sobie z nimi radę. No ale maraton, to dwa razy tyle! NIE DO ZROBIENIA. Był grudzień 2013 roku, czyli dokładnie dwa lata po pierwszym wpisie, dwa lata po pierwszych dwu kilometrowych próbach szurania. Byłem w trakcie służbowej podróży, nie prowadziłem akurat auta i przeglądałem co tam „na fejsie” piszczy. Wyskoczył Rafał i jego anonsik… i zgłupiałem! Marzyłem o maratonie, marzyłem, żeby „to” zrobić w pięknym miejscu. Ale mój szuraniowy rozum ogarniał raczej to co mieści się w granicach naszego kraju, zastanawiałem się nad Orlenem w Warszawie, lub Łodzią, w tym samym terminie. A tu klops… Dwa szybkie telefony: żona i Piotrek, Piotrek i żona. Decyzja! No i się zaczęło „babci sranie po krzakach”. Stres, „co ja zrobiłem”, przecież to tylko cztery miesiące, przecież to aż 42 km… Ale szurałem, robiłem swoje trzymając się bardziej lub mniej planu treningowego. Przebiegłem treningowo Półmaraton Warszawski i dwa tygodnie później byliśmy już w Wiedniu. Pech (lub szczęście) chciało,...

Read More
You can’t always get what you want….
kw.16

You can’t always get what you want….

To zdanie z nieśmiertelnej piosenki Stons’ów siedziało mi w głowie podczas drogi powrotnej z Dębna. Nie zawsze się ma to co się chce. Tak właśnie mogę podsumować mój trzeci maraton w życiu. Mimo że to nie był mój debiut, przeżyłem podczas niego kilka pierwszych razów. Pierwszy raz byłem nawet nieźle przygotowany fizycznie. W końcu nie odkładałem treningów, nie ważne czy -20 (kilka takich dni było) czy wiatr, czy śnieg. Pierwszy raz wyznaczyłem sobie ambitny cel – złamać 4h. Pierwszy raz od samego początku biegu czułem, że nie coś jest nie tak. Pierwszy raz stanąłem podczas biegu. Pierwszy raz wpadłem na metę z grymasem bólu i rozczarowaniem większym niż radość. W ten sposób Maraton Dębno stał się dla mnie lekcją, bolesną i ciężką, ale mam wrażenie, że odrobiłem ją dobrze. Przede wszystkim – zdałem, czyli Maraton ukończony, nawet życiówkę wybiegałem. Z tym że poprzedni czas poprawiłem o 4 min a nie o 20 jak miałem zamiar.  I to jest pierwsza lekcja. Dobrze być upartym, ale jeżeli się przedobrzy to można dużo stracić. Do 28km biegłem w tempie na 3:59 – 4:01 czyli wszystko zgodnie z planem. Z tym, że już na 5 km coś czułem w nogach, jakieś ciężkie się wydawały. Do tego trasa która okazała się moim zdaniem bardzo trudna – z podbiegami i wiatrem dawała w kość. Ogólnie przy pierwszym długim kółku czułem że drugie będzie bardzo trudne. Nie wiem jak to możliwe ale cały czas miałem wrażenie że biegnie się pod górkę. I do tego wiatr który spowodował skurcze. Już w Krakowie tak miałem, że jak biegłem pod wiatr nogi zaczynały boleć. W Dębnie na 21km nogi już czułem zbliżające się skurcze. Może gdybym wtedy odpuścił trochę tępo nie stało by się… …to co było od 31km. Bóle skurczowe były na tyle silne, że musiałem się zatrzymać. Pierwszy raz podczas maratonów, musiałem stanąć a później powoli iść. Niestety mogłem sobie wmówić że trzeba biec nieważne co, ale kiedy złapały by mnie skurcze na dobre na 31km, to na mecie byłbym po 5h. I to jest lekcja druga. Dużo pomogłyby mi długie spodnie. Taka prozaiczna sprawa. Nie pomyślałem, nie przewidziałem, że mogą się przydać. Trzeba myśleć o wszystkim. Kolejne kilometry to była udręka. Wiatr nie był jakoś przesadnie silny, ale dla mnie zabójczy. Do tego cały czas pod górę. Lekcja nr 3. Lepiej czuje się w mieście niż poza. Nie sądziłem, że tak będzie, ale odcinki miejskie dodawały mi siły.  Myślę że to kwestia kibiców. Tutaj chciałbym też napisać coś o organizacji. Bardzo mi się podobało w Dębnie podejście kibiców. Widać, że żyją maratonem. Bardzo dobra praca wolontariuszy. Noclegi, posiłki regeneracyjne.  Ogólnie organizacja dla mnie na plus. Na minus, ale...

Read More
Trzeba biec…!
kw.08

Trzeba biec…!

Widmo Maratonu Lubelskiego nie daje spokoju. Więc zaczęłam trenować! Rychło w czas, ale nie takie sztuki się kładło. Jednak poczyniłam biegowe kroki! Ostatnio udało mi się nawet wyciągnąć na wspólne bieganie współmałżonka… Nie popisał się chłopina:). Mimo wspaniałej pogody i znieczulającego kaca po sześciu kilometrach nie było już z niego co zbierać. Twierdzi, że „odbiera mu nogę” i „pali go w udo”… To dobry człowiek, ale maratończyka z niego nie będzie;). Biegaliśmy małżeńsko DWA razy – PIERWSZY I OSTATNI! Na pamiątkę tego sportowego wydarzenia w naszej rodzinie zrobił mi takie oto zdjęcie z trasy – nad zalewem Zemborzyckim – a jakże: Natomiast dziś wybrałam na ofiarę moich biegowych fanaberii kolejnego człowieka z rodziny  – córkę starszą – Blankę! Blanka jest bezwzględnie inteligentna. I też lubi biegać – nawet na tyle szybko, że tydzień temu jechałyśmy po przedszkolu na RTG czaszki – tak się rozpędziła!. Ale już wszystko dobrze – dziś strup odleciał. Posiadam joggera – czyli taki trójkołowy sportowy wózek do biegania z dzieckiem. Córka siadła wygodnie, opony napompowane, amorki działają. No to pobiegłyśmy. 11 km! To dla mnie naprawdę dużo. I co ciekawe – biegało mi się z joggerem naprawdę wyśmienicie. Sprawdza się to ustrojstwo świetnie na naszych wyboistych drogach. Niepodważalną zaletą biegania z joggerem jest również to, że pasażer najzwyczajniej „odpada”;) czyli usypia. Na trzecim kilometrze moja Córka już spała, a na ósmym zdarzyło się jej przybredzić coś niezrozumiałego. I śpi do teraz. A ja mogę spokojnie napisać tę oto krótką relację:). Ale najważniejszym elementem jest jednak filmik który nakręciłam na początku naszego biegu! Na cięta ripostę Blanki można zawsze liczyć, ale dziś przeszła samą siebie:). W jednym słowie ujęła to, o czym inni piszą przydługie książki i nudne blogi;). Z ciekawszych rzeczy, to podczas biegu spotkałyśmy dzisiaj starszego Pana na rowerze. Miał koło 70 lat i jechał droga rowerową i wrzeszczał do mijanych ludzi. Do ludzi na przystanku ryknął: KRAAAAAAA! KRAAAA! Parę młodych  ludzi na chodniku obszczekał. Do mnie przemówił jako żaba : Reeebeeeb:). Urzekł mnie. UWAGA! W najbliższą niedzielę wraz z bębniarzami ze składów Sambasim i Bloco Central będziemy zagrzewać do walki biegaczy Orlen Maratonu! Może spotkam kogoś...

Read More
Jestem kretynem!
kw.06

Jestem kretynem!

Kurcze, rzadko się pojawiam. Kurcze, czasu ostatnio jak na lekarstwo. Kurcze, może właśnie lekarstwo na głupotę by się przydało jakieś. Na receptę! Ale po kolei. Tydzień temu było wielkie święto, największy bieg w historii naszego pięknego kraju raju, czyli Półmaraton Warszawski. Bieg, który rok temu mroził mi krew w żyłach, odległość do pokonania się od 2013 roku nie zmieniła i tym razem poszło łatwiej. Lepiej o ponad 10 minut, ale przede wszystkim bez napinki. Plan był taki aby potraktować to treningowo, jako niedzielne wybieganie, czas nie był najważniejszy, a planując tempo celowałem w dwie godziny. Wyszło 2:01. czyli znośnie. Jeśli chodzi o sam bieg, faaaajno. Super pogoda, chociaż jak dla mnie aż za super, zdecydowanie wolę biegać jak jest 5, a nie 20 stopni na plusie, ale nie ma co narzekać. Zastanawiam się tylko, skoro mnie było gorąco, a biegłem „na krótko” na dole i w chłodnej technicznej górze jak przeżyli ludzi, którzy biegli w ciepłych gatkach i kurtkach, bluzach itd. Masakra! Ale może takie zbijanie wagi:) Podziwiam. Wracając do imprezy, pół godziny przed startem dzięki zamieszczonemu dzień wcześniej na „fejsbuku” anonsowi, udało się zebrać prawie całą Bartkową brać, biegającą w Koszulkach Mocy, lub im sympatyzującym. Później okazało się oczywiście, że ktoś tam nie zdążył, a ktoś inny (Rafał Słoń) był w tym samym czasie, w tym samym miejscu, a jednak go nie ma na zdjęciu:))) Tak czy siak, moc było czuć od samego początku. Ja osobiście cieszę się także, że udało mi się spotkać z Piotrem. Piotrek jest z Wrocławia i kiedyś sto lat temu, na początku działania Szurania napisał coś tam, i tak zostało. Mam wrażenie, że znam chłopa od lat, a jednak po raz pierwszy widzieliśmy się na żywo dopiero teraz, w Warszawie. Dzięki przy okazji Piotrek za odebrania pakietów startowych dla mnie i dla Bambosha. A pamiątkowa fota wygląda tak:) Pogoda dużo lepsza niż w zeszłym roku, kibiców przy trasie setki, a może i tysiące, fajna atmosfera wśród biegaczy, świetny klimat w tunelu – krzyki i ten zespół…miazga! Sporo osób, które widząc „szuranie” na koszulce i mojego ryjka klepnęło dając sygnał, że „zna i czyta”. Dzięki! Mimo tego, że tempo porównując do znajomych…dramatyczne, to biegło mi się ciężko, chyba jednak temperatura i mocne przeziębienie, które powaliło mnie na dwa dni do łóżka, trzy dni przed biegiem, dały o sobie znać. Wyszło jak wyszło i dało mi dużo do myślenia na temat tego co będzie działo się 13 kwietnia w Wiedniu. Na mecie oczywiście był uśmiech, zdjęcia i dalsze spotkania „znajomych – nieznajomych”. Spotkałem, a raczej to on mnie spotkał, mega KOZAKA. Pisałem kiedyś o człowieku, który biega ot tak, zwyczajnie 140 km jednej nocy. STO...

Read More